Poradnik

Rak oczami córki – Poradnik dla rodziny!

Witam wszystkich !

Mam na imię Agnieszka, jestem córką Ireny. Jestem z mamy bardzo dumna i bardzo ją podziwiam. Nawet za to że mając tyle lat odważyła się na tego bloga. Teraz to ona jest dla mnie inspiracją.

Mamo z góry przepraszam za to co tu o Tobie napiszę, pamiętaj że to nie byłaś Ty tylko rak przemawiał przez ciebie. Bardzo Cię Kocham i szanuję. Pamiętaj że, w związku z tym co się wtedy między nami wydarzyło w żaden sposób nie wpłynęło to na moja miłość i szacunek do Ciebie. Bardzo Cię Kocham

Muszę tu zaznaczyć , że choroba mamy była dla mnie bardzo traumatycznym przeżyciem i niechętnie do tego tematu wracam. Jednak co jakiś czas mama zwraca się do mnie z prośbą bym odpisała na maila kogoś kto nie wie jak zmotywować do walki z chorobą kogoś bliskiego. Uświadomiła mi, że tak naprawdę to najczęściej rodzina chorego szuka pomocy. Przypomniały mi się nasze początki z choroba mamy – to prawda to ja szukałam wiedzy i pomocy na temat tego raka. Mama była za bardzo przerażona i słaba. Chociaż to było 9 lat temu, to nie znalazłam publikacji którą chciałabym wtedy przeczytać i mogła bym ją tu z czystym sumieniem polecić rodzinie chorego. To co się dzieje w czterech ścianach rodzin chorego często jest dość intymne i wstydliwe, nie zawsze chcemy o tym mówić. To historia bardzo bolesna, pełna wstydu i goryczy, samotności. Uświadomiłam sobie, że na to, co mnie czekało, tak naprawdę nikt mnie nie przygotował, zwłaszcza lekarze. Nikt ze mną nie rozmawiał, nikogo to nie interesowało  jak chory zachowuje się w domu. Zachowanie mamy było dziwne, przerażające i irracjonalne. Wszystko postaram się tu opisać krok po kroku. Ponieważ, nie chcę się skupiać na negatywach całej sytuacji, postanowiłam swoje wpisy dokonywać w formie poradnika. Opisać sytuacje tak jak pamiętam i opisać moje sposoby z radzeniem sobie z nią. Zaznaczam  że wydarzenia, które tu opisze wydarzyły się naprawdę, dotyczą tylko choroby mojej mamy i nie wiem czy inni chorzy mogą zachowywać się podobnie. To już każdy, kto ma chorego w rodzinie będzie mógł zweryfikować sam.

Najpierw chodziliśmy od judasza do Kajfasza, nikt nie chciał nas przyjąć i każdy mówił, co innego. Diagnozy oscylowały miedzy uczuleniem, nerwobólami od kręgosłupa i reakcja na wątrobę. Lekarzy i szpitali, które nas odesłały z kwitkiem nie zliczę, nawet te wyczekane konsultacje nic nie dawały.

Jeden specjalista wysyłał nas do drugiego, twierdziądz, że to nie jego działka – teraz wiem że słusznie zresztą. Od tamtej pory nie cierpię lekarzy, niby maja człowiekowi pomóc, a tylko wyciągają pieniądze. Bo jak pójdziesz normalnie to nic nie widz a, żadne badania nie są Ci konieczne, prywatnie to, co innego. Usłyszeliśmy nawet opinie, że mama symuluje, bo chce dostać rentę – śmiechu warte, bo mama była na emeryturze. Współczuje tym, co zaczynają chorować i mogą być podejrzani  że starają się o rentę. Niechęć do lekarzy umacniała się u mnie z czasem. No cóż to nie ich wina, że w Polsce żyjemy i to akurat w czasie reformy.

1) Mama wymiotowała i bardzo bolała ją głowa – jak ją złapało to cały dzień leżała półprzytomna.

Diagnoza –     to wiadomo wątroba, mama jest po operacji usunięcia woreczka żółciowego. Wiadomo nie trzymała diety – to na pewno od tego. Albo to silna migrena wywołana klimakterium. Bóle to od kręgosłupa zwyrodnienia.

2) Obrzęki w okolicy oczu, później obejmujące całą twarz, pojawiające się po nocy w ciągu dnia pomału znikały.

Diagnoza – silna alergia, uczulenie na tusz do rzęs, kosmetyki pod oczy, proszek, w którym się pierze.

3) Obrzęk dłoni, zaburzenia czucia w dłoniach.

4) Szybkie męczenie się, osłabienie

Diagnoza – klimakterium związane z wiekiem.

5)Powiększona wątroba

Diagnoza – to po usunięciu woreczka żółciowego normalne.

6)Powiększenie węzłów chłonnych

Diagnoza –– reakcja alergiczna.

7)Znużenie, narastająca stopniowo utrata energii

Diagnoza –-to przemęczenie związane z wiekiem.

8) Bóle kości stawów odczuwalne głównie w nocy, nie mogła ułożyć się do snu

Diagnoza- bóle są wywołane zwyrodnieniami kręgosłupa.

9)Zawroty głowy

Diagnoza –– objawy klimakterium

Od stycznia jeździliśmy z mamą po lekarzach. Kręgarz mamie pomógł i bóle i wymioty czasowo ustały. Potem pomału znowu zaczęły się nasilać. W międzyczasie pojechaliśmy na urlop do Chorwacji, tam tez mama mi się od czasu do czasu psuła. Pomijając objawy, które opisałam powyżej bardzo zaniepokoiło mnie cos innego. Mama zaczęła się dziwnie zachowywać. Skupię się na tych zachowaniach, bo  warto wiedzieć, czego możemy się spodziewać. Zaznaczam, że nie wiem czy moja mama nie była odosobnionym przypadkiem. Późniejsze jednak moje doświadczenia wskazywałyby,  że jednak nie.

 

 sierpień 2004r

Dziwne zachowanie mamy na wczasach:

Mama momentami, zachowywała się dosłownie jak trzy letnie dziecko, po zdarzeniu zachowywała się jakby kompletnie tego nie pamiętała. Np.:

1)                          Uparła się  na wczasach w Chorwacji bym kupiła jej materac z siedzeniem i z palmą, taki typowy do basenów. Stanęła przed stoiskiem prosząc: kup mi to, kup mi to, proszę, proszę i tupiąc nogami. Nie chciała ruszyć się z miejsca. Powiedziałam, że jej tego nie kupię, bo jest za drogie i nam nie potrzebne. Rozpłakała się i tupała nogami, że nie ruszy się bez tego, w końcu się ostentacyjnie obraziła, i z obrażoną miną szła pomału za mną. Po jakiś pięciu minutach dołączyła do mnie rozmawiając normalnie jakby się nic nie stało.

Dziwne jest to, że moja mama mieszka sama 150 km ode mnie,  ma swoje pieniądze i swoje karty kredytowe, nie potrzebowała ani mojej zgody ani moich pieniędzy by to kupić. Niezależnie, co ja o tym myślałam – a ona odstawiła mi histerię i się mnie posłuchała. Po chwili zachowywała się tak jak by to zdarzenie nie miało miejsca. Jak nazajutrz żartowałyśmy,  ja z przyjaciółką przy niej, a może sobie jednak kupimy taki wymyślny materac – to moja Mama nas wyśmiała, że takie byleco i że za tyle euro w Polsce kupimy sobie fajniejszy. Przecież wczoraj chciałaś to kupić, oj córeczko,  nie rób już ze swojej matki wariatki.

2) Robiąc śniadanie postawiłam kanapki na stół, i rozlałam nam kefir do filiżanek. Mama popatrzyła na mnie z wyrzutem i zaczęła mnie wyzywać, że jestem najgorszą córką na świecie, że jej nienawidzę  i takie obelżywe słowa,  że nie wypada tu cytować. Już wtedy wiedziałam, że mama psuła się nam od czasu do czasu, by po chwili wracać do normalności.

Wiec zachowałam zimna krew, choć zrobiło mi się strasznie przykro, łzy stanęły mi w oczach. Zdołałam wykrztusić tylko z siebie, dlaczego tak mówisz: Mama na to z krzykiem: tak!  sobie to wzięłaś kubeczek z kwiatkiem, a mi to dałaś bez kwiatka, jesteś egoistka myśląca tylko o sobie. Nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać, wyszłam z tarasu po chwili wszystko wróciło do normy.

Na kolacje podałam mamie herbatke w „JEJ” kubku z kwiatkiem, a mama na to córeczko, ja wole ten biały, bo ma więcej pojemności, ale jak zrobiłaś mi już w tym to nie szkodzi. Bardzo dziękuję skarbie w tym też mi będzie smakowało, zresztą, co za różnica.

Opisałam dwa przykłady, ale  takich momentów było bardzo dużo, mama miała wahania nastrojów, z gniewu krzyku przechodziła do normalności i potem tych chwil jakby nie pamiętała. Zorientowałam się, że to są tylko chwile, od tamtej pory wiedziałam, że z nią jest coś nie tak, tylko nie wiedziałam co. Mama po prostu psuła się mi od czasu do czasu, by potem powrócić do normalności. Można zgłupieć prawda?  I bądź tu modry i odnajdź się w sytuacji. Momentów że wychodziła z apartamentu i potem nie mogła trafić z powrotem, gubiła się nam na plaży, w sklepie to już nie zliczę. Kładła rzeczy, a potem nie mogła ich znaleźć. Potrafiła chować dziwne rzeczy w dziwne miejsca, wędlinę miedzy rzeczy, pieniądze do lodówki itp. Oczywiście to my, znaczy ja i moja przyjaciółka chowałyśmy jej złośliwie te rzeczy, kradłyśmy, zjadałyśmy by jej nie zostawić. Irytujące było to,  że zawsze czegoś dla niej szukałyśmy. Najbardziej bolały momenty, gdy wychodziła z niej agresja,  złość, lęk – wtedy wyzywała mnie od najgorszych, przeklinała, mówiła ze chce zostać sama że nas i cały świat nienawidzi. By po chwili zachowywać się całkiem normalnie, a nawet bardziej potrzebowała towarzystwa rozmowy, przytulenia. Moja mama jest  spokojną, ciepła, opanowaną osoba, na co dzień lubi ładnie się ubrać, elegancko, nigdy nie przeklinała. W Chorwacji byłam z nią cały czas na okrągło przez 10 dni, wiec symptomy bardziej rzuciły mi się w oczy, niż gdy widziałyśmy się raz na tydzień, czy miesiąc. Przerażało mnie to, myślałam sobie: jak nic początki Parkinsona, albo choroby Alzheimer. No bo u kogo innego występują zaniki pamięci ?  dziwne zachowanie? Zdarzały się momenty  że nie wiedziała, kim jestem, mówiła wtedy: Przepraszam Panią, skąd się Pani tu wzięła, kto Panią wpuścił. Przepraszałam i wychodziłam do drugiego pokoju, by po chwili usłyszeć córeczko gdzie jesteś nie zostawiaj mnie samej. Dodatkowo obcy kraj, obce miasto, nieznajomość języka, miejsca potęgowało te objawy.

Pamiętam, że jak pewnego dnia wymiotowała i puchła nam na twarzy, pojechałyśmy uzupełnić zapas wapna do apteki. Miałyśmy oczywiście zapas z Polski, ale jak się okazało za mały. Trzeba było uzupełnić. No w końcu to wszystko to uczulenie. Tu musze nadmienić że tylko w Polsce, na co drugim rogu jest apteka. Tam była jedna czynna 2 dni w tygodniu po 2 godziny. Załamka na całego. Wiedziałam, że mam w samochodzie plusz magnez. Zaczęłyśmy go mamie podawać, jako wapno, takie niby placebo, niestety pomagało. Zrozumiałam wtedy, że to na pewno nie uczulenie. Z tych wakacji wróciłam bardzo zmęczona, psychicznie i fizycznie, i zmartwiona, co do stanu mamy.

Wrzesień 2004r

Pamiętam rozmowę z bratem po powrocie, on też zauważył, że momentami mama zachowuje się jak bezradna mała dziewczynka. Potem tych zdarzeń nie pamięta. Baliśmy się że wyjdzie z domu, zapomni kim jest i nie wróci. Mama dostała od lekarza rodzinnego skierowanie na dermatologie do Szczecina. Mój brat Jarek, ją zawiózł. Baliśmy się już wtedy puszczać ja samą. Zresztą przejawiała taka bezradność w najprostszych czynnościach, wiec nie wiem czy sama wsiadłaby do autobusu by do jechać do Szczecina, i tam zamówić Taxi.  Na dermatologię w Szczecinie ją nie przyjęli, bo zanim tam dojechała opuchlizna jej zeszła, lekarz nie znalazł podstaw do zatrzymania. A okrągła na twarzy to jest z urody, taki typ tak ma- tak twierdził lekarz w izbie przyjęć. To było nie prawdą, ale lekarz wie lepiej, z nimi nie ma co dyskutować w tych sprawach.

Moja rada jak jedziesz do szpitala ze skierowaniem odbij je sobie na ksero, w razie odmowy poproś by na tym ksero wpisali powód odmowy i datę. Inny specjalista już nie będzie z powrotem cię wysyłał, do tego samego lekarza, u którego raz już byłeś. W innym wypadku zostaje się z niczym, tylko twoje słowo, którego i tak nikt nie słucha.

Mama się cieszyła, że jej tam nie położyli, bo jak napatrzyła się na zmiany skórne jakie tam ludzie mieli to już za żadne skarby nie chciała tam leżeć. Nie zdziwiło nas to, że mamy nie przyjęli, bo byliśmy już po konsultacji na ortopedii i neurologii gdzie też nie widzieli potrzeby by mamę zatrzymać lub skierować na jakiekolwiek dodatkowe badania. Najważniejsze, że to nie ich działka, a dalej radź sobie sam, właściwie to powinieneś lepiej wiedzieć, co ci jest i nie zawracać głowy lekarzom z innych specjalności. To że uważają,  że to nie ich dziedzina, wystarczy by zbyć pacjenta, u nas nikt nikogo nie leczy kompleksowo, żeby chociaż człowieka naprowadzili, co to może być innego, skierowali na badania, ale po co, to nie to, a ty biedny człowieku dalej kombinuj, co ci może być i radź sobie sam.

Październik 2004r

No to, co mieliśmy robić – wizyta prywatna i wybłaganie kompletu badań do najbliższego szpitala. Ponieważ skierowanie mieliśmy z gabinetu prywatnego, to nas przyjęli bez gadania, choć tam nie maja oddziału dermatologii. Zrobili komplet badań ogólnych, w tym zdjęcie płuc. RTG klatki piersiowej z dnia 13.10.2004r Opis: W prawej wnęce zaciemnienie zlewające się z cieniem środkowego śródpiersia. Zaleca się konsultacje pulmonologiczną. Więcej nic nie stwierdzili, nawet usłyszeliśmy, że mama symuluje by dostać rentę. Byliśmy załamani. Kompletnie nie wiedzieliśmy, co dalej robić. Wydawało mi się że wykorzystaliśmy wszystkie możliwości nawet te prywatne. Nikt nam nie postawił diagnozy. Jak już nam się wydawało, że znów odeszliśmy z niczym, zaczęliśmy przeglądać badania i wypis jakbyśmy mieli wyczytać z niego więcej niż lekarze, a jednak doczytaliśmy na wypisie, że zaleca się konsultacje pulmonologiczną. Takim maleńkim druczkiem, uczepiliśmy się tego. Co nam szkodzi sprawdzić,  neurologia, ortopedia, dermatologie mieliśmy już za sobą!  Następna na tapecie była pulmonologia. Mama sceptycznie podeszła do skierowania, bo wcale nie kaszlała, nie miała duszności wiec sądziła,  że to na pewno nie płuca, ale może z stamtąd pokierują nas do właściwego oddziału.

Umówiliśmy się prywatnie ( normalnie kolejka minimum 4 m-ce) a tak: proszę przyjechać jutro. Pani doktor po objawach już podejrzewała, co mamie jest, z miejsca skierowanie do szpitala na odział pulmonologii. Trochę nas zatkało. Nie byliśmy na to przygotowani, tyle szpitali odmówiło nam przyjęcia, więc się nie spodziewaliśmy, że tu mamę z miejsca przyjmą. Dnia 18.10.2004r  mama znalazła się na oddzielę pulmonologii.  Pojechaliśmy, więc kupić, kapcie szczoteczkę do zębów i takie tam rzeczy potrzebne do szpitala. Do domu mama miała 150 km, wiec nie opłacało się po to jechać. Po krótkim pobycie w tym szpitalu, na drugi dzień po badaniu BAC tj biopsji węzłów chłonnych strony prawej  nr Bad 6489/2004 dnia 21.10.2004r usłyszeliśmy
diagnozę – Cellulae carcinomatosae; carcinoma microcellulare, czyli po polsku i po naszemu w skrócie RAK PŁUC. W kalendarzu październik jeździliśmy po lekarzach od stycznia, tyle się mówi, że wczesne wykrycie gwarantuje leprze wyniki leczenia. Pierwsze objawy zauważyliśmy w styczniu, na boga to 10 długich miesięcy, rak to choroba w Polsce po zawale mięśnia sercowego najczęściej występującą i nikt z lekarzy, u których byliśmy na to nie wpadł. Stojąc na korytarzu i czytając ulotkę informacyjną, o objawach raka płuc załamałam się z 12 najczęściej występujących objawów mama miała 9. Tyle szpitali odmówiło nam przyjęcia, u tylu lekarzy byliśmy i nikt nas nawet nie naprowadził na płuca, ani na onkologie. Straszne, teraz w Polsce musisz być mądrzejszy od lekarza i wiedzieć lepiej, co ci może być.  Najgorsze jest to, że nawet nie mamy jak tego udowodnić, bo jak dostajesz skierowanie do szpitala i tam odmawiają ci przyjęcia, to tego skierowania ani powodu nie przyjęcia na piśmie się nie dostaje,  po prostu odchodzi się z kwitkiem. Teraz, mądry Polak po szkodzie, myślę sobie;  że powinniśmy jechać z ksero tego skierowania, w razie odmowy przyjęcia prosić by na tym ksero z tyłu lekarz wpisał powód odmowy. Może by człowieka inaczej traktowali, po za tym byłby jakiś ślad,  że lekarz np. neurolog uważa, że to nie jego działka, w tym wypadku słusznie zresztą. Załamujące jest to,  że u nas nie przeprowadza się badan kompleksowo, nie patrzy się na człowieka jak na cały organizm, tylko każdy z lekarzy widzi swój wycinek jakiegoś układu reszta go nie obchodzi. Nie są wstanie nawet pokierować chorego, co to może być innego i wraca człowiek do swojego lekarza rodzinnego, który po omacku wysyła cię do innego specjalisty, nie robiąc żadnych badań. Niestety tak wygląda u nas szara rzeczywistość. Smutne, ale prawdziwe, trzeba mieć nadzieję, że może w końcu cos się zmieni na leprze.

Nogi się pode mną ugięły jak usłyszałam diagnozę – 6 stopień zezłośliwienia, na 6 możliwych, czyli najgorszy wariant. Rokowania są złe, kwestia miesięcy. Przepłakałam całą noc. Rozmawiałam z Panią doktor o zmianie osobowości i o dziwnym zachowaniu mamy odp.;  Prawdopodobnie poszły przerzuty na mózg, jeśli tak to kwestia tygodni. Dostaliśmy skierowanie na tomograf mózgu. Z ciężkim sercem czekaliśmy na wyniki – jak na wyrok. Strach nawet je odebrać. Lęk,  uczucie, które wtedy mnie paraliżowało i kompletna bezsilność, złość na sytuacje. Nie mogłam pogodzić się z sytuacją nie wiedziałam, co robić. Miałam silną potrzebę by coś zrobić, jak udzielić pomocy mamie, zaczęłam szukać informacji o tym raku, o sposobach leczenia, o ludziach, którzy przeszli podobną drogę. Same dołujące rzeczy, statystyki niedające szans na wyleczenie, nikt z tego raka nie wyszedł, nic nie można zrobić, czarna dziura, jeśli chodzi  o jakie kolwiek pozytywne informacje. Znowu się spłakałam z bezsilności.

Na szczęście tomograf nie wykazał zmian w mózgu- cieszyłam się z bratem jak dzieci z wyniku, nasza radość trwała krótko, dopóki nie porozmawiałam z lekarzem. Relacja lekarki – widocznie zmiany są zbyt małe by wykrył je tomograf, przy zmianie osobowości i dziwnym zachowaniu to widocznie dopiero pojedyncze komórki rakowe w mózgu. Chemia duża, rak nie operacyjny nie ma innego leczenia. Szanse na wyleczenie zerowe, proszę przygotować się na najgorsze. Znowu bezsilny płacz, miałam minutę by się pozbierać i pójść do mamy i pocieszać ją,  że wyniki są ok., to dobra wiadomość mamy szanse, wszystko będzie dobrze. Po tym jak lekarka spuściła ze mnie powietrze, to wymagało ode mnie nadludzkiego wysiłku. Tylko tak mogłam dodać mamie otuchy.

Od 21.102004r do 23.10.2004r Mama otrzymała I wlew z cytostatyków wg schematu PE o składzie CP 140 mg (1 dzień) , VP 200 mg ( 1,2,3 dzień), Atosa , płyny infuzyjne.

Czyli po naszemu pierwsza chemie, może i lepiej, że człowiek nie wie, co te substancje oznaczają, czasami lepiej nie wiedzieć. Dla nas oznaczało to tyle, że są to kroplówki, przy których jak jest chory do nich podłączony, nie wolno odwiedzać pacjenta, nawet wchodzić do pokoju po podaniu ich, można tylko dostarczać wodę, jedzenie. Mamie na dzień szła zgrzewka wody, tak jakby organizm chciał wypłukać tą chemie. Oprócz zdawkowych informacji, nic nie mogliśmy wyciągnąć od lekarzy, jakie można zrobić jeszcze badania, czy są jakieś niestandardowe formy leczenia. Jedyne leczenie to chemia i trzeba czekać. Bardzo pragnęliśmy informacji, jakichkolwiek, lekarze niewiele człowiekowi tłumaczyli, traktowali nas po macoszemu, jak zło konieczne, przynajmniej miałam takie wrażenie. Lekarze, pielęgniarki nas zbywali, wiadomo są zapracowani, mało ich. Pozostawały nam źródła niestandardowe. Wyczytałam na forum w Internecie, że jest specjalna odżywka wzmacniająca organizm w czasie chemii, tylko że jest bardzo droga, można ja załatwić na receptę wtedy jest dużo tańsza. Ucieszyłam się, że jest coś, co mamie może, choć trochę pomóc i ulżyć, poszłam do Pani doktor prosić by wypisała mi receptę dla mamy na tą odżywkę. Usłyszałam, że takich rzeczy się nie praktykuje, że te odżywki są bardzo drogie, ze narodowy fundusz nie stać na dotowanie takich kuracji, przepisują je tylko w razie konieczności w skrajnych przypadkach. Recepty nie dostałam, w żyłach mi się zagotowało. Bo skoro mama jest takim beznadziejnym przypadkiem, ma najbardziej złośliwego nie operacyjnego raka, jaki jest tylko możliwy i ona się nie kwalifikuje, to dla kogo te recepty trzymają, rozdają je chyba po znajomości, bo zwykłemu szaraczkowi to się nie należy, bo przy takim rozpoznaniu to szkoda leczyć czy co. Z jednej strony cieszyłam się że w końcu mamy rozpoznanie, że jakiś szpital w końcu zaczął mamę leczyć z drugiej strony, wszystko mnie w tym szpital dobijało. Podpaść też człowiek nie chciał, ani się narazić, w końcu życie mamy zależało teraz od personelu tego szpitala, a  jak nas drugi raz nie będą chcieli przyjąć, lepiej się nie narażać i nie wychylać zbytnio. O nic się człowiek nie mógł doprosić ani pielęgniarek ani lekarzy, wszyscy nas zbywali, tak naprawdę to sami nie wiedzieli jak mają z nami rozmawiać i jak mają nas pocieszyć. Przydałaby nam się wtedy rozmowa z psychologiem i nam, jako rodzinie chorego jak i samej mamie, ale w Polsce nie zatrudnia się w szpitalach lekarzy tej specjalności, widocznie NFZ nie widzi takiej potrzeby. Byliśmy zdani na samych siebie. Niestety, nie zdawałam sobie w ogóle sprawy z tego co nas czeka, nikt mnie na to nie przygotował. Wydawało mi się wtedy, że mama po prostu będzie źle się czuła będzie wymagała pomocy przy myciu ubieraniu się, przy karmieniu, bo będzie słaba po chemii.

Rzeczywistość okazała się dużo gorsza i mało przewidywalna, najgorsze, że ze wszystkim został człowiek sam, nie miałam nawet, z kim o tym pogadać, z kimś, kto przeżył już coś takiego, czasami już sama nie wiedziałam, co jest prawdą a co nie, czy coś mi się nie przewidziało. Czy ze mną, aby wszystko w porządku i w końcu, kto tu jest chory a, kto potrzebuje pomocy? Spadło to wszystko nagle na mnie zupełnie nie spodziewanie, najgorsze że nikt mnie na to nie przygotował.

Nie chcę by mnie tu ktoś  źle zrozumiał, miałam wsparcie w rodzinie, miałam brata, ciocie, wujka, którzy byli na telefonie,  służyli pomocą, doradzali, co zrobić, wspierali finansowo, ale nie mogłam wielu rzeczy im opowiedzieć, co się działo w domu, bo to nie były rzeczy do opowiadania. To są sprawy, o których się nie mówi, wstydliwe, które nie powinny opuścić murów tego mieszkania. Miałam tyle szczęścia albo pecha w sytuacji, że jak mama zachorowała miałam operacje na kolano i ponad miesiąc zwolnienia lekarskiego, chodziłam o kulach, ale mogłam być z mamą u niej w domu, by wspierać ją po chemii. Na co dzień mieszkamy oddzielnie. Takim to sposobem znalazłam się sama z mamą i jej choróbskiem w jej mieszkaniu, chodząc o kulach, pełna wiary i nadziei, że wszystko będzie dobrze.

Pierwszy tydzień po pierwszej chemii był najgorszy, mama nadal dziwnie się zachowywała. Już wiedziałam że się psuje i po czasie to mija. Zadziwiające jest to jak się obserwuje chorego, jak częste są zmiany osobowości. Jak często dopadały ją irracjonalne lęki, bała się iść do łazienki sama, albo wyjść z niej, bała się iść spać, bała się robić cokolwiek w kuchni. Bała się wszystkiego, lęk  wychodził z niej na każdym kroku, przerażało to mnie,  czasem paraliżowało. Bałam się ją zostawiać samą w domu, bo nie wiedziałam, co zastanę po powrocie.

Mama bała się wychodzić ze mną z domu  do sklepu, ze śmieciami, czy po prostu na spacer, a na siłę też jej nie chciałam zabierać ze sobą. Nie chciałam wychodzić sama, bo po pierwsze chodziłam o kulach i te zakupy niby jak miałam wnieść na II piętro w zębach? , a po drugie nie wiedziałam, co zastanę po powrocie. Czy mama mnie pozna? ,  czy wpuści mnie do domu? , czy nie? , a bywało różnie.

Jak namówić chorą by wpuściła cię z zakupami do domu, jak się zabarykaduje wewnątrz, wrzeszcząc np. –  że cię nie wpuści, bo ją chcesz zniszczyć, albo że ją zdradziłaś, bo słyszała o czym rozmawiałam ze sklepową, albo nie wie kim jesteś, a obcych nie wpuszcza. Ona wie, że wyszłam specjalnie by się namówić na nią, z innymi, widziała przez okno jak szeptałam z sąsiadką, wszyscy się z niej śmieją i chcą jej zrobić krzywdę, wiedziała że rozmawiałyśmy o niej, bo zerkałyśmy w jej okno, ona nam się nie da, wie o co nam chodzi, to wszystko moja wina i ich wszystkich, wszyscy chcecie tego samego. Tak mi ufała, a ja ją zdradziłam, miałam nikomu nie mówić o jej chorobie, a tak wszyscy z niej się śmieją i szydzą, to moja wina. Idź sobie stąd, nie chce cię widzieć nienawidzę was wszystkich zostawcie mnie ! Widziałam jak rozmawiacie, to wasza wina, czaicie się na mnie, nie dam się wam wszystkim !  .

Moje przemyślania pod zamkniętymi drzwiami.

Byłam w sklepie,  w tachałam te nieszczęsne zakupy na drugie piętro, siedzę pod drzwiami i wysłuchuję  obelg. Co ja tu właściwie robię? Czemu nie walnę  tego w cholerę nie pojadę do siebie i nie zacznę właściwej rehabilitacji swojego kolana? Czy tak zachowują się wszyscy chorzy na raka, czy mama ma przerzuty  na mózg i dlatego ma ataki agresji i lęku? Czy jej to minie? Czy jak zrobię jak chce i zostawię ją z tą chorobą samą, to znaczy, że jestem złą córką? Do cholery, co robię nie tak? Czemu mnie nikt nie uprzedził? , że mama może się tak irracjonalnie zachowywać, nie sterczałabym pod drzwiami jak idiotka, za każdym razem jak ktoś idzie udając, że szukam kluczy, bo mi wstyd, że nie mogę wejść do domu? Czy mówić o tym zachowaniu lekarzowi i po co? ,  przecież tomograf nie wykazał zmian, nie ma innego sposobu leczenia? To spowoduje tylko, że zawstydzę mamę jak się o tym dowie, będzie uważała,  że zmyślam i że ją oczerniam i dopiero będzie jej przykro. To, co robić w takiej sytuacji. Co mam robić???

Moja rada: czekać, jak atak minie i za drzwiami ucichnie, zapukać jeszcze raz mówiąc, to ja mamuś mam zakupy. Jak atak się powtórzy, odczekać aż minie i ponowić próbę? Wydłużyć pauzę.  Ja najdłużej kwitłam 1,5 godziny. Nie wracać do tematu jakby się nic nie stało. Znaleźć kogoś, kto przyjdzie zrobi zakupy i wyniesie śmieci, prosić o pomoc, kogo się da,  sąsiadki, rodzinę, krewnych. Najlepiej tak by chora nie słyszała, że prosimy o pomoc. Sąsiadka robi zakupy mimochodem i tak zajrzała po cukier po sąsiedzku. Gdy mama słyszała, że proszę o pomoc – wywoływało u niej to atak agresji. Nie opowiadać o zdarzeniu nikomu jak chora coś podsłucha – może wywołać to nowy napad lęku i agresji.

Jeśli wasz chory nie ma takich napadów lęku, strachu i agresji dziękujcie Bogu, bo naprawdę macie, za co.

Mamie wydawało się, że ludzie się na nią dziwnie patrzą, wyśmiewają się lub szydzą z niej. Ukrywała że jest chora, zabroniła nam komukolwiek o tym mówić jakby to była jakaś strasznie wstydliwa sprawa. Wstydziła się swojej choroby, siebie tego jak wygląda. Często wybuchała gniewem z byle powodu, albo wpadała w histerie opanowywał ją lęk i płakała. Wykonanie telefonu do przychodni by się zarejestrować było ponad jej siły. Złościła się wtedy, wymyślała sto powodów by tego nie robić, a na koniec płakała że nie może. Dzwoniłam wtedy za nią. Pomijając objawy typowo fizyczne, wywołane chemią; osłabienie, wymioty, wypadanie włosów, zmiana smaku i te wcześniejsze wywołane rakiem obrzęki, bóle, pocenie się, zadyszka. Najgorsze było wytrzymać i nie zwariować pod jednym dachem. Wszystko było na mojej głowie, leki, gniew, agresja, zaniki pamięci, zakupy, posiłki, sprzątanie, wymiana pościeli, szukanie rzeczy schowanych przez mamę, pilnowanie wizyt u lekarza, badań kontrolnych i następnej chemii. Przy tym Mama, która wyrzuca mnie z domu co drugi dzień, wyzywa, płacze, histeryzuje, złości się, boi. Na przemian z wylewnymi scenami by jej nie zostawiać samej, szukająca miłości, akceptacji, wsparcia, dziękująca że ma tak wspaniałe dzieci, na które może liczyć. Nie Będę tu się rozpisywać o tych sprawach, są to dość bolesne wspomnienia i mało przyjemne.

Moja radapamiętaj, że, gdy chory: wpada w złość, wyzywa cię od najgorszych, wyrzuca cię z domu, nie chce cię znać itp. To nie on do ciebie przemawia tylko jego choroba.Zignoruj to zachowanie, jeśli chory tego potrzebuje daj mu się wypłakać, wykrzyczeć, z wyzywać cię. Pamiętaj to jego choroba, on musi to z siebie wyrzucić. Nie koduj tego, co mówi, nie bież tego do siebie, nie słuchaj go wtedy. Tylko wysłuchaj, ignoruj, przytakuj, nie wdawaj się w dyskusje. Nawet, jeśli usłyszysz,  że jesteś najgorsza córka, bo nie zadzwoniłaś w imieniny, tylko wysłałaś kartkę, że nie można ci ufać, ze zdradziłaś matkę, że wbiłaś jej nuż w plecy, bo spotkałaś się z ojcem za jej plecami ( moi rodzice są po rozwodzie). Nie broń się, nie wdawaj w dyskusje, moja odp. to;  tak masz racje, przepraszam. Ewentualnie można się wycofać do drugiego pokoju, jeśli chory cię atakuje, zadbaj by nie mogła sobie ani tobie zrobić krzywdy, niech ma w zasięgu ręki same poduszki. Jeśli rzuca się na ciebie z rekami, pamiętaj ze jest osłabiona, nie zrobi ci krzywdy, prędzej się przewróci i się poobija. Złap ja przytul, by nie upadła, jak pomacha rekami, powali nimi w ciebie zmęczy się. Jak wyrzuci złość z siebie, przejdzie w płacz. Wtedy usłyszysz, ze nikt jej nie rozumie, ze jest sama nie kochana. To moment by się zbliżyć: przytulić ja jak małe dziecko, pozwolić się wypłakać. Wtedy należy powiedzieć: ależ mamo jesteś kochana wspaniała osoba, całe Zycie byłam z ciebie dumna. Jesteś..

Wiem brzmi prosto i banalnie. Tylko przypominam, że minutę temu miałam się wynosić i byłam najgorsza z córek, i własnoręcznie mama chciała mnie wyrzucić z domu. Poprawka nie mama, jej choroba.

Moja prywatna teoria brzmi, że każda choroba ma swoją osobowość, wie ( ta choroba) że jest niemile  widziana, więc się chce nas pozbyć. Możemy się jej posłuchać i wycofać się, lub walczyć. To pierwsze jest prostsze rozwiązanie, co nie znaczy że lepsze. Pomyśl;  jeśli ci jest  tak ciężko walczyć z tym choróbskiem,  to jak ciężko musi być samemu choremu. Nie mówiłam, że to będzie łatwe. Choroba mojej mamy miała wredny złośliwy i ciężki charakter, setki razy miałam ochotę trzasnąć drzwiami i nie wrócić. Wtedy sobie mówiłam, moment, zrobię dokładnie to, co chce to choróbsko. O ! nie! ze mną  tak łatwo nie będzie!  nie zostawię mamy samej na placu bitwy. Gdy dochodzi do momenty,  że mama wracała do rzeczywistości, zachowywała się normalnie,  wiedziałam, że warto, że zrobiłyśmy mały krok naprzód. Mama nie pamiętała tego, co mówiła w napadzie choroby, gdy próbowałam jej to powiedzieć mówiła córciu nigdy wżyciu bym tak nie powiedziała nie rób z matki potwora. Było jej przykro, że ja posądzam o takie rzeczy, choć pytałam o najmniej bolesne szczegóły.

Moja rada – po napadzie gniewu, lęku, agresji nie wracaj do tego, nie analizuj, nie pytaj o nic po napadzie choroby, zachowuj się jakby się nigdy nic nie stało. To najlepsze, co możesz zrobić. To jedyny sposób.

 

Przejęłam mamy wszystkie obowiązki, pilnowałam, by jadła, by nie zrobiła sobie krzywdy. Potrafiła odkręcić kurek z gazem i go nie podpalić, bo w międzyczasie zaczęła robić cos innego i zapomniała, że chciała nastawić na herbatę. Z jedzeniem też był problem, brak apetytu to jedno, zmiana smaku to drugie. Mamie często się wydawało, że zupa czy drugie danie ma posmak chemiczny. Najprostszym wytłumaczeniem choroby było,  że próbuje ją otruć, czasami rzucała we mnie jedzeniem razem z talerzem. Wyzwiska i wrzaski, że chce ją otruć by się jej szybciej pozbyć- to już norma. Wiedziałam już,  że to nie mama tylko jej choróbsko. Jaka cwana bestia,  wiedziała, że  jeśli mama przestanie jeść to osłabnie i wtedy będzie jej łatwiej zaatakować cały organizm. Wiedziałam,  że mama musi jeść, by mieć siłę  walczyć. W takich chwilach, gdy dostanie się talerzem niby” zatrutej” zupy ciężko coś wymyślić by zmotywować chorego do jedzenia.

Moja rada ignoruj takie zachowanie, ze stoickim spokojem pozbieraj jedzenie, jeśli przetrwał cały,  to umyj talerz,  nalej nowy talerz zupy i podaj go jakby się nic nie stało. Do znudzenia powtarzałam: Mamo jedz zrobiłam dla ciebie twoja ulubiona zupkę, wiem że nie masz smaku po chemii, ale chociaż parę łyżek dobrze?  I tak w kółko, aż trochę zjadła.

Moja rada, jeśli chory rzuca  jedzeniem w ciebie, nie podawaj gorącego tylko ciepłe, zastąp szkło kolorowymi plastikowymi talerzami. Gdy choróbsko zobaczy, że jego metody nie skutkują to odpuści.

To jak z rozkapryszonym trzyletnim dzieckiem, któremu należy pokazać, co mu wolno a co nie. Buntuje się, krzyczy, rzuca rzeczami, jak się jest nieugiętym, ignoruje takie zachowanie, to choróbsko jak dziecko ustępuje. Mama była słaba, z trudem podnosiła szklankę, ale jak przemawiała przez nią choroba to dostawała momentami nadludzkiej siły i potrafiła rzucić talerzem czy szklanką naprawdę z impetem. Nie daj się zwieść osłabieniem chorego, to co możesz zastać przy karmieniu może naprawdę zdziwić.

Z jedzeniem miałam istny koszmar, choć było mi łatwiej dbać by mama dobrze się odżywiała, bo jestem po technologii żywności. Mama była osłabiona, mało jadła najwyżej parę łyżek, chudła. Nie chciałam ją karmić sztucznymi łatwo przyswajalnymi witaminami, bo tym sposobem też odżywia się raka, czyli choróbsko, które ma wredny charakter. Jak dugo można znosić takie indywiduum w domu i mam je jeszcze karmić? ,  przeciecz chodzi o to by jak najszybciej się tego choróbska pozbyć, a nie jeszcze je karmić? Co to, to nie. Postanowiłam zaryzykować, nie podawałam mamie witamin i żelaza przypisanych przez lekarza.  Po tygodniu mama miała kontrolne wyniki krwi, jeśli będą źle przeproszę się ze sztucznymi witaminami i żelazem. Na razie postawiłam na dietę bogatą  w żelazo i witaminy. Poskutkowało, wyniki były dobre, a mama z czasem zaczęła tyć. To był mój pierwszy mały sukces w walce z rakiem, cieszyłam się jak dziecko. 1:0 Dla nas, czyli mnie i mojej mamy.

Dieta mojej mamy:

By uzupełnić żelazo zalecam: surowy sok z buraków trzy razy dziennie po szklance, wzbogacony sokiem z marchwi, selera, jabłek. Mama rozpoznanie miała jesieniom więc z tym akurat nie było problemu. Płuca lubią tłuszcz, wiec dieta powinna być bogata w tłuszcz najlepiej kaczy. Więc gotowałam jej tłusty rosół z kaczki i robiłam kaczkę w różny sposób bogatą w jarzyny. No tak , tylko skąd tu wytrzasnąć tłustą kaczkę, najlepiej jeszcze hodowaną,  bez hormonów w tych czasach. Mieszkałyśmy na wsi, więc jak popytałam nie było problemu by od wiejskiej gospodyni odkupić tłustą kaczkę dla chorej na raka. Czasami nawet nie chcieli ludzie pieniędzy. Dziwne że chory się wstydzi że choruje, a ludzie jak się dowiadują,  że masz w rodzinie osobę chora na raka to chcą pomóc. Jeśli tylko mogą, a jak się prosi o coś  to nie ma problemu by cokolwiek załatwić. Kolejna moja złota zasada, jak czegoś potrzebujesz mów o tym głośno i wszystkim. Znajdzie się ktoś, kto wie jak to załatwić,  gwarantuję. Nie ważne czy chodzi o tłustą kaczkę, transport, czy wątrobę rekina. Mama mało jadła, więc najlepsza jest dieta składająca się w łatwo przyswajalne białko i niezbędne witaminy w małych porcjach jedzenia. Zalecam dietę dziecka do 1 roku życia, łącznie z koktajlami z mleka modyfikowanego. Można miksować z owocami minimum trzy razy dziennie. Po tym mleku mama zaczęła tyć.

Następna zasada daj choremu nadzieję na wyzdrowienie, mów tylko o pozytywnych rzeczach. Wertowałam Internet, i jak znalazłam coś pozytywnego to drukowałam. Można przy tym się nieźle zdołować. Mamie mówiliśmy tylko o tym, że jest jakaś rewelacyjna alternatywna metoda leczenia i podawaliśmy przykłady wyleczenia. Opisy ludzi, co wyszli z raka i teraz cieszą się życiem, odżyli na nowo. Jak ktoś polecał mi jakąś książkę dla osoby chorej, że rewelacyjna,  działa cuda. Najpierw ja ją czytałam, jeśli mnie nie zdołowała dopiero dawałam ją mamie. Jeśli były w niej jakieś ćwiczenia najpierw wypróbowałam je na sobie i dopiero polecałam ją mamie. Jeśli lektura mnie przygnębiła, to lądowała w koszu. Bo dopiero by musiała zdołować Mamę, nie potrzebowaliśmy takich książek, a jest tego sporo na rynku – przygnębiające statystyki. Po co to komu ? na pewno nie pomaga. Co mnie obchodzi,  że 100 osobom medycyna nie pomogła, mnie interesuje ten jeden przypadek, któremu się udało i dlaczego, mimo negatywnych diagnoz. O tym chcę czytać. Czasem kserowałam tylko kilka kartek z jakieś książki, bo tylko to nadawało się na pokazanie mamie. Jeśli lekarze twierdza,  że wyleczenie waszego chorego wymaga cudu, skupcie się na cudownych uzdrowieniach i takich historii szukajcie. Wbrew potocznym opiniom też jest sporo tego. Czytajcie prawdziwe historie aż uwierzycie,  że i w waszym przypadku jest to możliwe. Nawet, jeśli nie wierzycie, to nie szkodzi,  nie wy macie wierzyć, tylko chory.

Tak, korzystaliśmy ze sposobów leczenia niekonwencjonalnego. Co stosowaliśmy, wszystko, do czego udało się nam dostać, doczytać i na co było nas stać. W medycynie niekonwencjonalnej piękne jest to, ze jedno leczenie nie wyklucza drugiego. A lekarze potrafią tylko wyśmiewać, inne niż im tylko znane metody, choć w tej chwili już medycyna chyli czoło np. przed akupunktura, nie wiadomo, co będzie w przyszłości.

Chory rozpaczliwie potrzebuje nadziei na wyzdrowienie następna zasada pomóż mu ją znaleźć.

Nawet, jeśli ci się wydaje coś kompletną bzdurą jak np. pomoc bioenergoterapeuty, nie wyśmiewaj tego, nie mów że to strata pieniędzy. Nie tobie on jest potrzebny, nadzieja na wyzdrowienie jest bardzo ważna, jeśli negujesz w coś, w co chce  wierzyc chory, zabierasz mu nadzieje inaczej mówiąc karmisz raka. Osłabiasz silną wolę chorego. Trzeba znaleźć nadzieję na wyzdrowienie, jeśli trzeba to wręcz wmówić mu ją. W tym wypadku, też pomaga medycyna niekonwencjonalna, pozwala Wierzyć w cuda. Mama sama znalazła bioenergoterapeutkę opisaną  wcześniej w gazecie „ Nieznany Świat”, która to pomaga ludziom wyzdrowieć z najbardziej skrajnych przypadków. Umówiliśmy się na wizytę w Szczecinie. Szczerze mówiąc, wiozłam tam mamę z mieszanymi uczuciami. Nie wierzyłam w ten sposób leczenia, zresztą do tej pory nie jestem przekonana czy te wizyty coś mamie pomogły. W każdym razie dały nadzieję, a wtedy to było najważniejsze. Pominę tu opis zabiegu,  trwał ze 20 minut, dostała mama naenergetyzowany kubek, z którego jak będzie piła to się wzmocni i uodporni i krem nivea też naenergetyzowany. Do tej pory nie wierzę w skuteczność tej metody leczenia, wtedy też  wydawało mi się to stratą pieniędzy. Choć trzeba przyznać, że w trakcie chemii, gdy korzystała z seansów, gdzie organizm chorej jest bardzo osłabiony, mama nie złapała nawet przeziębienia, ani kataru. Natomiast po skończonej chemii, gdy zaprzestaliśmy korzystania z bioenergoterapeuty, to od razu złapała ją grypa. Może zbieg okoliczności, może nie. Niech każdy osądzi sam czy warto, trochę to jednak kosztuje. W każdym razie, gdy wieźliśmy mamę na pierwszy seans, uważałam to za kompletną stratę pieniędzy. Mama uczepiła się tego jak ostatniej deski ratunku, wiedziałam że jej jest to potrzebne, dlatego nie negowałam tego wyjazdu. Choć mój brat podśmiechiwał się pod nosem, z tego powodu. W duchu przyznawałam mu rację. Wydaje mi się, że mama czuła, że nie popieramy tego pomysłu, że uważamy to za bzdurę, wyciąganie pieniędzy od naiwnych. Mimo że na głos wprost nikt tego nie powiedział.

Osobiście uważam że to był nasz błąd, powinniśmy ją wspierać w wierze, nawet jeśli ona sama do końca nie była przekonana, co do tego sposobu leczenia, powinniśmy jej wmówić że to działa, że to jej szansa dar od losu. Nadzieja na wyzdrowienie jest bardzo istotna, gdy chory wątpi w szanse wyzdrowienia to rak ma większą szansę opanować organizm, bo nie ma siły woli by z nim walczyć. W końcu to wiara przenosi góry. Niestety żaden lekarz ani, rodzinie ani choremu nie jest wstanie tego dać.  Oni zresztą za każdym razem tylko nas dołowali. Nawet jak była poprawa, tomograf nie wykazał zmian w mózgu, guz się otorbił i zmalał w płucach, cieszyliśmy się jak dzieci, poszłam szczęśliwa na rozmowę do Pani doktor, a ona;   co się Pani tak cieszy, rokowania się nie zmieniły, to tylko chwilowa remisja, proszę szykować się na najgorsze. Wyszłam spłakana, miałam minutę by się pozbierać i nie dać nic po sobie poznać, gdy wrócę na salę do mamy. Tak, w tej kwestii nie ma co liczyć na lekarzy. To była moja ostatnia rozmowa z Panią doktor, nic te rozmowy nie dawały tylko mnie dołowały, odbierały nawet mi nadzieję. To po co się dołować? Jeśli nawet jak wyniki są ok., nie potrafią człowiekowi powiedzieć nic dobrego.

   Moja rada: Nie pytaj lekarza o to jak się ma chory i co oznaczają wyniki, tylko ewentualnie co mogą dla niego jeszcze zrobić, jak skończą się im metody leczenia daruj w ogóle  sobie te rozmowy.

Po drugiej chemii.

Było mi tak samo ciężko jak po pierwszej. Byłam przemęczona zrezygnowana, ale trochę bardziej przygotowana. Znajoma sasiadka przynosiła nam zakupy i wyrzucała śmieci. Nie musiałam wychodzić zdomu i potem kombinować , co tu zrobić by mama wpościla mnie do środka. Ten jeden problem mi odpadł. Za to mama czuła odór gnojówki w domu, wreszczała na mnie że tu śmierdzi że mam wyrzucić gnój u świń. I że jak to zrobie to trzeba się umyć bo inaczej gnojówką śmierdzi cały dom, pytała o ludzi z jej dzieciństwa, imiona które wymieniała nic mi nie mówiły nie znałam tych osób, wieksząść chyba od dawna nieżyła. Mama rozmawiała z nimi czasem kłóciła się, czasem kazała im coś przekazać. Niebyły to miłe scenki tylko pełne pretensji gniewu wstydu. Do tego mama czuła smród. Kazała mi ciągle sprzątać,  prac pościel i rzeczy , otwierać okna by pozbyć się smrodu gnojówki.  Mama mieszkała w niewielkiej miejscowości, nikt tu nie miał gnojówki, zresztą ja czułam normalne zapachy. Smród jaki czuła mama naprawdę musiał być duży. Złe samopoczucie mamy pogorszyło się jak zaczęły wypadać jej włosy. Najpierw garściami zostawały na szczotce do czesania, przy każdym ruchu poprawienia grzywki też zostawały na rece. Było to bardzo przykre i frustrujące, mama bardzo to przezywała i płakała. Jak wstała rano i sporo włosów zostało na poduszce dostała histerii. Chciała je wszystkie wyrwać na raz, była to okropne. W końcu obie doszłyśmy do wniosku, że lepiej będzie od razu opciąć je na króciutko prawie na łyso. Tak by żal z wypadanych włosów niebył tak duży.

Moja rada: zanim zaczną włosy wypadać, zetnij chorej je na króciutko, tak by to że wypadają,  było prawie nie odczuwalne.

Jest to straszne przeżycie , dla wszystkich domowników, choć muszę przyznać byliśmy uprzedzeni,  że tak może się stać. Nie sądziłam tylko, że to tak dołująco wpłynie na mamę  i że to tak będzie wyglądało. Wstajesz sobie rano, a na poduszce zostaje połowę twojej fryzury, po dotknięciu głowy wyjmujesz kolejne garście. Coś okropnego. Warto tego szoku uniknąć ścinając się na krótko. Panom radzę  całkiem na łyso się ogolić. Z włosami wypadają również brwi i rzęsy. Oczywiście można się starać o talon z NFZ na perukę, warto to zrobić szybko bo na ten talon się czeka do 6 tygodni. A włosy Mamie wypadły po 3 tygodniach. Jak ją ścięliśmy na krótko pojechaliśmy załatwić ten talon.  Do Szczecina mamy 150 km. Pojechaliśmy samochodem brata. Całe szczęście, bo procedura wyglądała następująco: najpierw do lekarza onkologa po skierowanie w centrum miasta. Następnie samochodem na obrzeża Szczecina do biur NFZ –tu złożyć skierowanie na perukę. Tam ogromne zdziwienie, że nie mogą przyjąć skierowania, bo brak jakiegoś kodu na nim. Wiec z powrotem do centrum do naszej lekarki by poprawiła skierowanie. Ciśnienie mi się już podniosło, jak można źle coś tak prostego jak recepta wypisać by chorego osłabionego chemia tułać po mieście w te i na zad. Mamie cały czas było niedobrze, wymiotowała. Jazda nawet samochodem bardzo ją męczyła.  Jak dotarliśmy do Pani doktor to trzeba było się wcisnąć bez kolejki do gabinetu, przed innymi chorymi, co graniczyło z cudem, ale z powodu naszej determinacji się udało. W gabinecie mnie zatkało, bo okazało się, że skierowanie jest dobrze wypisane, brakuje na nim tylko kodu pocztowego miejscowości, w którym mama mieszka. Ja myślałam, że chodzi o jakiś kod choroby, który zna tylko lekarz, a tak urzędniczka z NFZ przegnała nas przez pół miasta by pani doktor dopisała kod pocztowy, który sami znaliśmy. Czasami myślę , że urzędników szkolą by byli tacy upierdliwi by zniechęcić petenta o staranie się o dopłatę np. na perukę. Znowu przejechaliśmy połowę miasta by złożyć skierowanie. Pani skierowanie łaskawie przyjęła informując nas, że talon dostaniemy najszybciej za miesiąc. Znowu mnie zatkało. Jak to za miesiąc – ta peruka mamie jest potrzebna już teraz. Takie są procedury. Miałam dość, mam gdzieś ten talon, pojedziemy mamie kupić perukę już dziś. Jak dostaniemy ten nieszczęsny talon kupimy najwyżej jej drugą. Czułam, że to dla mamy bardzo ważne, zawsze była elegancką i zadbana. Pojechaliśmy do sklepu z medycznymi akcesoriami i perukami. Tam czekała nas miła niespodzianka, mogliśmy kupić perukę z rabatem już dziś, tylko trzeba było zostawić coś  w zastaw, dokument lub pieniądze, a jak doniosło się talon pieniądze oddawali. Bardzo się ucieszyliśmy, że jest taka możliwość. Choć w tym sklepie pracowali ludzie z sercem, rozumiejący trudną sytuację chorego. Nie wiem czy do dziś procedury się nie zmieniły i czy przypadkiem nie jest to usprawnione. Jeśli ni,   warto przejechać się do sklepu gdzie się kupuje peruki i dowiedzieć się czy nie rozbiją zakupu na raty, lub czy nie poczekają na talon. Dla chorego zwłaszcza pań jest to bardzo ważne by mieć tą perukę jak najszybciej i to dobrze dobraną. Radzę  dużo przymierzać, i to różne fasony i kolory. Znaleźć coś, w czym chora poczuje się dobrze. Mama zawsze nosiła pół długie włosy, a perukę dobrała sobie z króciutką fryzurką i zupełnie w innym kolorze. Chory jest bardzo blady i czasem cos innego naturalniej wygląda niż jego normalny kolor włosów. Mama w peruce wyglądała fantastycznie, jakby dopiero wyszła od fryzjera. Miała gotowe uczesanie, które świetnie leżało. To był dobry zakup i wszyscy zadowoleni wróciliśmy do domu.

Dotarło do mnie , że sceny lęku i napady agresji mamy nie są przypadkowe. Mama odgrywała jakieś sceny z przeszłości czasem z wczesnego dzieciństwa, czuła zapachy, widziała ludzi, którzy dawno nie żyją. Nie wiedziałam dlaczego i po co, ale czułam że to nie dzieje się przypadkiem tylko po coś. Te emocje z jakiegoś powodu wychodziły na zewnątrz i chciały jej, nam obu coś powiedzieć. Nie wiedziałam jeszcze co z tym można zrobić i zaradzić ale zaczęłam szukać, sposobu pozbywania się negatywnych przeżyć. Tak wpadła mi w ręce książka „ Radykalne wybaczanie” Colina Tipinnga. To było to, te osoby z przeszłości przychodziły do mamy by im wybaczyła urazę i dalej mogła żyć w spokoju. Jak przeczytałam tą książkę i wypełniłam arkusze w niej zawarte wydawało mi się, że nastąpi natychmiastowy zwrot w chorobie mojej mamy. Te wszystkie sceny, których byłam świadkiem, odbywały się po to by mama się mogła od nich uwolnić. Natychmiast poleciłam tą książkę mamie. Mama owszem przeczytała ją, nawet zaczęła stosować arkusze w niej zawarte. Tylko jak z nią rozmawiałam o tej książce, okazało się, że ona zwróciła uwagę na zupełnie inne fragmenty niż ja, odebrała ją kompletnie inaczej. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy aby na pewno czytałyśmy tą samą książkę. Złościło mnie, że tak proste rzeczy dla mnie a ona ich nie wyczytała. Teraz wiem że każda z nas po prostu była na innym poziomie duchowym, mama nie wyczytała tego co ja i od razu nie zrozumiała sensu radykalnego wybaczania, bo tych zdarzeń które rozgrywały się przy mnie agresji, wstydu , strachu , lęku, nie chciała pamiętać. Wyparła je ze swoich wspomnień i naprawdę ich nie pamiętała.

Myślę, że każda choroba przydarza się nam po coś, nic nie dzieje się przypadkiem. Jest potężną traumą, wołaniem organizmu o pomoc, byśmy się opamiętali, wsłuchali w siebie i swój organizm, zaczęli żyć dla siebie. Jest czerwonym światłem, które mówi choremu, halo stój idziesz w złym kierunku!  Jest po to by przerobić niedokończone  lekcje z dzieciństwa, przeszłości, mówi o emocjach, o których nie chcemy pamiętać. Jeśli staniemy z tymi emocjami w oko w oko tu i teraz uporamy się z nimi, przestaniemy uciekać, to choroba odejdzie, a my być może dostaniemy drugą szansę. Zrozumiałam, że te emocje to, co wychodzi podczas choroby z człowieka jest najważniejsze – być może zamiast ignorować zachowanie mamy powinnam spisywać to, co ona mówiła w atakach by później lepiej uświadomić jej problem, by mogła się szybciej od niego uwolnić. Być może, nie miałam świadomości tego, że to może być istotne i nie robiłam tego. Teraz myślę, że to, co wykrzykuje chory w szale ataku jest istotne, to choroba chce nam coś powiedzieć, może warto zapisać te zdania. Nie pokazujmy ich choremu jeśli nie będzie na to gotowy. Polecam książkę „Radykalne wybaczanie „ Colina Tipiinga i arkusze w niej zawarte. Jeśli chory ma doś siły by pracować z arkuszami warto by spróbował. W walce z chorobą mamy to był punkt zwrotny. Jeśli będzie  chory chciał pracować nad sobą warto podrzucić mu temat lub emocje z którą ma problem. Może sam o tym nie wiedzieć, bo głęboko zakopał problem i sam przed sobą się do tego nie przyznaje.  Jeśli miał ataki paniki, lęku, strachu, to każdy z tych ataków mówił o jakieś ukrytej emocji i właśnie nad nią trzeba usiąść i popracować z chorym.

Moja mama panicznie się bała, wychodził z niej strach, a za nim wstyd  i ogromne poczucie winy, które wmawiała mi i wszystkim wokół. Właśnie nad tymi emocjami powinna pracować.

Moja rada: Można pomóc tylko komuś kto tego chce. Jeśli ktoś jest w takiej depresji, że nie chce pomocy, niestety nic się nie da zrobić. Pomagamy tylko wtedy, gdy ktoś o pomoc prosi.

Tą batalię  każdy chory musi przejść sam i sam musi tego chcieć nie zrobimy nic za niego. Możemy mu towarzyszyć, pomóc mu wypełnić arkusz, znaleźć terapeutę, który go lepiej poprowadzi od nas. Znaleźć inną metodę pracy z emocjami i uwalnianiem się od nich, która do niego lepiej trafi. Ale prace musi wykonać sam. Możemy pod powiedzieć, nad czym ma pracować, jak byliśmy świadkami sceny z dzieciństwa czy konkretnej emocji, możemy go ukierunkować. Namawiać, że jest blisko rozwiązania by uwolnił się od poczucia krzywdy, lęku, winy, strachu. Choróbsko będzie się bronić, wymyślać tysiąc powodów by tego nie robić, w końcu to jego być albo nie być. Ale to od chorego tylko zależy czy stanie z problemem w oko w oko czy będzie szukał wymówek. Czasem trauma jest tak duża, a strach tak wielki że chory woli umrzeć niż przeżyć jakąś emocje jeszcze raz i się z niej uwolnić.

Do mnie przemówiły arkusze „ Radykalnego wybaczania” poukładało mi się wszystko w puzzle. Niestety do mamy ta ksiażka nie przemówiła jak do mnie, mama nie chciała pamiętać tych zdarzeń nad którymi powinna pracować, a emocji które wychodziły z niej podczas ataków sobie nie uświadamiała. Byłam w kropce nie wiedziałam, co dalej robić. Na szczęście Mama znalazła swoją własną drogę by pozbyć się paraliżującego strachu i lęku. Nie będę tu się rozpisywać na ten temat po prostu odsyłam by przeczytać wpis na tym blogu : rak to demon.

Mama lubiła czasami zamykać się w pokoju i siedziała tam sama, czasem odpoczywała, czasem spała czasem popłakiwała, miałam nadzieje że pracuje nad sobą. Wychodziła z pokoju czasem z większym lękiem, czasem zachowywała się normalnie. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale wiedziałem, że jest to jej potrzebne. Poza tym miałam wtedy ja chwile dla siebie.

Pewnego dnia mama rozpromieniona z jakimś blaskiem w oku wyszła do mnie i powiedziała:

Agniesiu nie martw się już o mnie – WIEM ŻĘ BĘDĘ ŻYĆ!!!

Choroba mojej mamy nauczyła mnie żyć chwilą obecną, i doceniać ją, szczególnie te chwile z bliskimi. Nauczyła , że jesteśmy tu po to,  by przeżywać radość, by nieustannie nad sobą pracować i odkrywać się na nowo.

Mamo!!! Dziękuję ci że jesteś, że mnie urodziłaś, wychowałaś, że ciągle się mogę od ciebie uczyć. Dziękuję ci,  że mi pokazałaś, że można przenosić góry, dokonywać cudu, i że to jest tak proste, że można nawet tego nie zauważyć, dziękuję ci za to, że jesteś wspaniałym skromnym człowiekiem, że wnosisz siłę i radość do mojego życia. Dziękuję ci za to , że jesteś, że nauczyłaś mnie jak żyć, że to ty przeszłaś przez to piekielne doświadczenie, jakie jest walka z nieuleczalną chorobą, że nadal mogę się od ciebie uczyć siły,  wytrwałości i miłości wybaczania. Wybacz mi proszę Mamo, że opisuję cię w złym świetle, ale tak ja to pamiętam. Przepraszam cię za to, że opisuje tu być może wstydliwe dla ciebie wydarzenia,  wierzę,  że to jedyny sposób by ktoś, kto jest na początku tej drogi, miał wiarę i siłę w wyleczenie i dokonał tak wielkiego,  a zarazem prostego cudu jak ty. Pamiętaj, że Bardzo Cię Kocham.

Motywacja do działania i nadzieja na wyzdrowienie.

Jeśli chodzi o nadzieję na wyzdrowienie i wiarę we własne siły, można liczyć tylko na siebie i na rodzinę i na metody niekonwencjonalne. Wracając do bioenergoterapeuty, chce tu poruszyć ważną kwestie. To, co mnie zdziwiło i nastawiło pozytywnie do medycyny nie konwencjonalnej. To moment, gdy się czeka w poczekalni na swoją kolej, przewijają się tam ludzie, i mówią o cudach jak o czymś normalnym. Czymś, co się może przydarzyć każdemu. Opowiadają jak przyjechał chłopak na wózku a wyszedł o własnych siłach. Że moja córka zawdzięcza seansowi życie, że diagnoza która postawiła bioenergoterapeuta sprawdziła się, co do joty. Ludzie z białaczka w stanach agonalnych, odzyskiwali siły i żyją do tej pory. Człowiek przesiąka tą aurą, słucha z niedowierzaniem, tych opowieści jak bajek, myśli sobie to ze mną jeszcze nie jest tak źle, to i ja mam szanse. Spotyka człowiek autentycznych ludzi, którzy opowiadają szczerze historie, nie wiem czy prawdziwe czy nie, ale to są opowieści, których właśnie chory powinien słuchać. Są namacalne, jak ludzie, z którymi się spotkał, zanim się wejdzie na seans człowiek wierzy, że idzie po cud i że i mi się on może zdarzyć. Takie spotkania dają choremu nadzieje i jakiś namacalny dowód na szanse wyzdrowienia, mimo negatywnych diagnoz lekarzy. Magia tych opowieści i stosunek chorego po seansie do leczenia jest niesamowity, wydobywa z siebie siły, o których nawet nie wiedział wcześniej że je ma. Daje to wiara w wyleczenie, świadomość że mam szanse, że skoro innym się udało to mi tez się może udać. Pod tym względem warto zabrać chorego na takie spotkanie. Nadzieja i wiara w wyleczenie jest najważniejsza, a nie sposób wmówić ją choremu, trzeba ja znaleźć. Polecam spotkania z ludźmi, którzy przeżyli cos podobnego. Pierwszy raz z takimi opowiadaniami i z wiara spotkałam się w tej poczekalni przed wizyta u bioenergoterapeuty. Dalsza nasza droga w walce z rakiem, pokazała mi że takich możliwości jest dużo więcej. Nie ważne jest, jaką drogę obierzesz, ważne by dawała ta wiarę i nadzieje w wyzdrowienie. Każdy musi znaleźć coś dla siebie i tak naprawdę nie ważne, czy to będzie bioenergoterapia, reiki, pielgrzymka do Lichenia, czy Częstochowy, wycieczka do miejsc cudownych uzdrowień, spotkanie z jasnowidzem, lekarzem medycyny wschodu itp. Ważne by skupiały się tam osoby, wierzące w cuda, opowiadające o nich, by towarzyszyła temu ta szczególna aura, która jest w tym momencie najbardziej potrzebna choremu. By skupiali się tam ludzie, którzy opowiadają autentyczne historie swoje, lub te zasłyszane o cudownych uzdrowieniach. Więc warto rozejrzeć się po swojej okolicy, sprawdzić, kto działa w waszym terenie, i znaleźć cos dla siebie, coś co będzie najbardziej przemawiało do was i do chorego. Pomocne są tez gazety mogę polecić szczególnie „Nieznany Świat”, „Wróżkę „często opisują tam ludzi którzy zajmują się pomaganiem innym.

Następna zasada, która się sprawdza i którą mogę polecić to: zorganizuj czas choremu tak, by się nie nudził i nie mógł rozpamiętywać o chorobie.

To dość trudne, ale skuteczne. Tu też z pomocą przychodzi medycyna niekonwencjonalna, a także literatura . Żeby aktywnie za gospodarować i z sensem czas chorego, by nie było to bezsensowne wpatrywanie się w telewizor, a przede wszystkim skupiało myśli chorego na wyzdrowieniu, własnych planach, marzeniach, a nie tylko na chorobie, objawach i bezsensowności życia. Do tego doszliśmy z czasem, ale osobiście uważam, że to bardzo istotne. Zorganizowaliśmy mamie czas jakoś samoistnie, polecając różne rzeczy, które miały pomóc, choć to nie było zaplanowane działanie. Tu z pomocą przyszła literatura fachowa, książki, w których są programy jak pracować nad sobą, ćwiczenia do wypełniania. Pierwszą książką, która pomogła mojej mamie to: „Jak uzdrowić swoje ciało” Luizy Hay.  Którą bardzo polecam, pomaga zrozumieć, że problem leży w nas, w naszej psychice, a ciało i jego dana choroba jest tylko skutkiem naszych emocjonalnych przeżyć.  Książka ta pomaga ukierunkować się dzięki odpowiednim afirmacją (podanych na stronach tej że lektury) by to co złe zmienić. Mama miała wszędzie popisane afirmacje z tej książki, w zeszytach, powieszone na lodówce, cześć z nich powtarzała jak mantrę. Po  100, 500, 1000 razy dziennie. To wymaga czasu, trochę silnej woli i zaangażowania, a tego akurat choremu z takim rozpoznaniem nie brakuje. Ta książka była dla mamy drogowskazem zwrotnym, nadała kierunek myślom, poszukiwaniom nowych metod samo leczenia, nowych lektur o pozytywnym myśleniu, a w konsekwencji nadała nowy kierunek życiu. Dzięki niej zaczęła mama poszukiwać sensu życia. Zaczęła wierzyć, że tak silne przeżycie jak nieuleczalna choroba, spotyka daną osobę, by pomóc jej wyrwać się z bezsensowności życia, pozwala narodzić się na nowo, by cieszyć się życiem. Silne przeżycie emocjonalne, dana trauma, jest nam dana po to byśmy zrozumieli, że idziemy niewłaściwą droga, zastanowili się nad szczęściem, czego naprawdę chcemy, i w porę wybrali nowy kierunek. Silna praca nad sobą zaczęła się właśnie od tej książki, ale to był dopiero początek naszej drogi. Teraz z biegiem czasu wiem, że wybraliśmy właściwie. Praca nad sobą, z odpowiednią lektura, pomogła mamie wyjść z choroby, a mi pozwoliła na nowo cieszy się życiem. Pierwszą książką, którą każdy chory powinien przeczytać to „ Jak uzdrowić swoje ciało „ Luizy HAY.  Polecam gorąco. Poza sensowną lektura i wypełnianiu mozolnych ćwiczeń, które w niej polecają, warto postarać się wypełnić czas chorego aktywnie. W Wisełce miejscowości położonej 3 km od Kołczewa, ( tu mieszka moja mama), w ogrodzie na prywatnej posesji, znajdują się piramidy energetyczne, które dzięki swojej budowie i odpowiedniemu geograficznemu położeniu, zbierają energie z kosmosu, ofiarując tą pozytywną energie osobie, która pod nimi siedzi, co podnosi odporność organizmu, dodaje mu witalności i energii. Działa , czy nie działa, wierzyć czy nie wierzyć, na pewno nie zaszkodzi. Co ważne, można korzystać z dobrodziejstw tych piramid i gościnności właściciela ogrodu bezpłatnie. Więc mama codziennie spacerkiem przez las szła do Wisełki posiedzieć pod piramidami energetycznymi, potem tą sama drogą pomału wracała. Co to jej dało: pierwsze spędzała czas aktywnie, po drugie miała kontakt z przyrodą, po trzecie przez wentylowała płuca, po czwarte miała powód by wyjść z domu ubrać się wyszykować, po piąte wierzyła że dzięki temu staje się silniejsza, po szóste spotykała się z ludźmi. Co najważniejsze miała zorganizowany czas, nie siedziała w domu dołując się rozmyślając i nudząc się, tylko działała. Dzięki afirmacją miała, o czym myśleć podczas spaceru, a myśli jej były ukierunkowane pozytywnie.

 

Trzecia chemia.

Mama wyniki krwi miała bardzo dobre, nawet nastawienie jej się poprawiło. Przestała się dziwnie zachowywać.  Jednak, gdy przyjechaliśmy ją odwiedzić do szpitala mama była roztrzęsiona. Okazało się, że Pani  Stasia, z którą leżała zawsze na Sali ( w tym samym dniu miały rozpoznanie i pierwszą chemie, na następnych wlewach zawsze leżały razem), z powodu złych wyników, złego samopoczucia odesłali do domu przerywając leczenie. Stasia miała w rodzinie lekarzy, była bardzo konserwatywna, nawet nie chciała słuchać o niekonwencjonalnym leczeniu, dla niej ważne było to co powie lekarz i kropka. Jak mama jej coś proponowała do poczytania to nawet tego nie przeglądała, uważała, że wszystko poza medycyna konwecjonalna to stek bzdur. Tego dnia zakończyła leczenie, organizm nie wytrzymał tak dużej dawki chemii. Mama w porównaniu do swojej towarzyszki była dużo starsza i wydawało się,  że bardziej schorowana, dodatkowo miała chorą tarczycę, nie miał woreczka żółciowego,  co przecież bardzo obciąża wątrobę. Czuła się dużo lepiej, w każdym razie na tyle by mogła przyjąć trzeci wlew. Wtedy zakrawało to w moich oczach na cud. Nie wiem, co mamie pomogło i dało siłę, ale wszystko, co stosowała do tej pory postanowiliśmy stosować dalej. Nawet te piekielnie drogie wizyty u bioenergoterapeutki. Po tym zdarzeniu rodzina była jednogłośna i nikt nie śmiał mamie nic powiedzieć, ani wyśmiewać z jakiejkolwiek kuracji, jaką stosowała do tej pory. W szpitalu nie można było głośno mówić o leczeniu metodami niekonwencyjnymi, wywoływało to sprzeciw nie tylko u lekarzy, ale nawet u części pacjentów.  Wywołało to dodatkowo podział wśród chorych. Takie jakby dwa klany, jedni ufający tylko lekarzom i z powątpiewaniem patrzący na naiwniaków wierzących w magiczne hokus pokus. Mama należała do tej drugiej grupy, gotowa wypróbować wszystko w ramach rozsądku, co by jej nie mogło zaszkodzić. Chorzy polecali czasem sobie kuracje jakie stosowali, jeśli drudzy chcieli słuchać. W ten sposób można też było zweryfikować większość polecanych specyfików. Tym sposobem wyeliminowaliśmy „cudowne” zioła, które wyjaławiają organizm i wypłukują może i toksyny, ale i wszystkie cenne składniki też. Różnego rodzaju specyfiki , tabletki itp. Drogą cudzych błędów zrozumiałyśmy, że żadna tabletka nie uzdrowi raka, to wyciąganie pieniędzy i kompletna bzdura.  Być może można w ten sposób podnieść odporność organizmu, ale to wszystko, co można tą drogą osiągnąć. Rozmawiając po cichu z innymi pacjentami, o tym, co innego stosowali oprócz chemii dowiedzieliśmy się nie tylko o istniejących terapiach w naszym otoczeniu, ale też wiedzieliśmy, do której grupy dany chory się zaliczał. Grupa stosująca hokus pokus czyli wszelkie inne terapie, niż tylko chemie przynajmniej wytrwała do końca leczenia metodą konwencjonalną. Ci, co słuchali lekarzy, i nie ratowali się innymi metodami, przegrywali walkę w pół drogi. Tym sposobem dowiedzieliśmy się o lekach homeopatycznych. Do polic przyjeżdżał lekarz z Gdyni, który zaglądał w oczy pacjenta i na podstawie plamek na oku stawiał diagnozę, następnie na daną chorobę przypisywał lekki homeopatyczne.  Brzmiało sensownie,  wizyta nie była droga, potem wykupywało się leki. Ja oczywiście poszłam na pierwszy ogień, terapeuta wykrył u mnie chore zatoki i nerwice i przepisał na to leki.  Bez badań nic o mnie nie wiedząc zaglądając tylko w oko, niesamowite, bo ja rzeczywiście od dawna leczyłam się na powracające przewlekłe zapalenie zatok, nic na to nie pomagało. Terapeuta przypisał mi tabletki, fiolki bez smaku jedną miałam brać po łyżce rano w dni parzyste drugą w nie parzyste, do tego olejek eukaliptusowy na udrożnienie nosa. U mamy stwierdził chore płuca, trzustkę, wątrobę. Mama przyznała mu się do diagnozy, dostała krem do wcierania w okolicach płuc i cztery fiolki do picia na przemiennie. Leków wykupiliśmy na 2 miesiące, na tyle miały starczyć te buteleczki. Czy mamie pomogły? Nie wiem, na pewno nie zaszkodziły. Dzięki tej wizycie ja wyleczyłam zatoki, po skończonej kuracji przez dwa lata miałam z nimi spokój potem objawy powróciły. Powinnam powtórzyć kuracje, ale teraz jakoś nie odwiedza nas ten terapeuta. Czy tą metodą można wyleczyć raka? – Oceńcie sami.   Na chore zatoki polecam leki homeopatyczne z czystym sumieniem. Jeśli chodzi o inne sprawy nie jestem przekonana, na pewno nie mogą zaszkodzić. Jeśli ktoś mi wtedy powiedział, że pijąc wodę z buteleczki a i b, przez dwa miesiące wyleczę te zatoki, też bym się uśmiała. Nie wierzyłam w tą metodę, robiłam to dla mamy by się przekonać czy to działa, byłam sumienna w przyjmowaniu ich pilnowałam pory brania leku, choć nie powiem metoda jest dość uciążliwa. Wymaga dyscypliny i systematyczności, ale działa. Zadziałała na mnie. Mama nie zauważyła u siebie istotnych zmian, proces zdrowienia zainicjowała wcześniej i dalej szła ta drogą. Myślę , że ten incydent nie miał znaczenia w jej wyleczeniu. W trakcie leczenia jednak stosowałyśmy leki homeopatyczne i dlatego o nich wspominam. By być dokładnym i niczego nie pominąć.To, że nam się wydawało to mało istotne nie znaczy, że tak było.

Po III chemii

Po trzeciej chemii wrócił z morza mąż mamy. Z czystym sumieniem mogłam go zostawić z mamą w domu. Mama zachowywała się już jak normalny przewidywalny chory. Miała obsesje by wszyscy widzieli ją tylko w peruce, chciała dobrze wyglądać szczególnie przed mężem. To co wydarzyło się miedzy mną i mamą w domu, nawet nie mogłam nikomu opowiedzieć nawet bratu czy cioci, bo obawiałam się że nikt by mi nie uwierzył. Mężowi mamy też o tym nie wspominałam, bo i po co. Przyjechał w momencie, gdy najgorsze już mieliśmy za sobą, może i dobrze. W każdym razie wróciłam do siebie odwiedzając mamę w weekendy i w momentach jak leżała w szpitalu, codziennie byliśmy na telefonie.

Mogłam na całą sytuacje spojrzeć z dystansem. Pamiętam jak przyjechałam na weekend i mąż mamy opowiadał mi wzburzony historie naszej sąsiedki.

Historia naszej sąsiadki

Okazało się, że nasza sąsiadka też ma raka płuc. Dorosłe jej dzieci mieszkały daleko, więc te dzieci wzięły urlopy i przyjechali na miesiąc do matki by się nią zająć i zaopiekować. Po kilku dniach te dzieci spakowały się , wynajęły opiekunkę i wyjechały do siebie. Środowisko było oburzone. Jak one tak mogły zostawić matkę samą z tą chorobą na łaskę obcych ludzi? – Relacjonował mi całą historię oburzony mąż mamy. Dotarło do mnie w tym momencie, że ja nie tylko ich nie potępiam, ale i rozumiem.

Sama miałam ochotę będąc z mamą i jej choróbskiem ze sto razy trzasnąć drzwiami i nie wrócić. Tak naprawdę nie wiem jak zachowywała się ta chora i co powiedziała w ataku choroby swoim dzieciom, ale mogę się domyślać. Jeśli sama chora wyrzuciła ich z domu, a oni nie mieli świadomości, że to nie ich matka do nich przemawia tylko to choróbsko, wzięli jej słowa za prawdziwe i wyjechali zostawiając ją samą na placu boju. Nikt ich na tą sytuacje nie przygotował, nie uprzedził, więc jak mieli się zachować. Przecież nie powiedzą sąsiadom, że ich matka sama ich wyrzuciła i nie chce ich znać. W małych miejscowościach wszyscy się znają. Dotarło do mnie wtedy, że mama nie jest jedynym przypadkiem z rakiem płuc, która ma ataki w chorobie. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nikt nie bada psychiki chorego. Nie pyta rodzin, co się dzieje w domu. Jest to temat tabu. Nikt się tym nie interesuję, a szkoda, bo może można by było coś w tym temacie zrobić.

Moja rada: Pamiętaj każda choroba ma swoją osobowość, rak czasem przemawia przez chorego – wychodzi z niego w tedy agresja, złość, wstyd, lęk, nie chce nikogo widzieć, krzyczy, że wszystkich nienawidzi, wyrzuca wszystkich z domu. Pamiętaj to nie chory do Ciebie mówi tylko jego choroba – ignoruj to zachowanie.

 

Moja rada: Możesz notować wydarzenia słowa, które wychodzą wtedy z ust chorego, jest to jego lekcja do przerobienia. Chory tego zdarzenia może potem nawet nie pamiętać, są to emocje, które nawet przed samym sobą ukrył, być może się ich wstydzi. Warto to zanotować, potem mogą się przydać. Nie pokazuj tego choremu, nie próbuj z nim o tym rozmawiać jeszcze nie teraz. Na tym etapie nie jest jeszcze gotów.

Ja niestety nie robiłam notatek z ataków mamy choroby. Teraz jak z mamą o tym rozmawiam, to dochodzę do wniosku, że szkoda, mogłabym ją teraz nakierować, z jaką emocją,  zdarzeniem powinna popracować. W dzieciństwie jak jakaś sytuacja wywołała w nas jakąś dużą przykrość, niesprawiedliwość, to nasz mózg by nas chronić przed bólem wypiera te wspomnienia. Niestety każdy taki wyparty nieuświadomiony ból, powoduje potem choroby w naszym ciele. Żeby w pełni się uleczyć musimy pozbyć się złych emocji, które kumulujemy w swoim organizmie, pozwolić tym wspomnieniom i zawartymi z nimi emocjami odejść, zastępując je uczuciem miłości radości i szczęścia.

Uświadomiłam właśnie sobie, że wszystkie zdarzenia, które przede mną się rozgrywały w czasie choroby mamy na zewnątrz były po coś. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, po co i co mam z tym począć, przerażało mnie to, teraz dopiero rozumiem sens tamtych zdarzeń. Mama przeżywała sceny z dzieciństwa, zachowywała się tak jakby na nowo miała 3, 7 czy 9 lat. W zależności, z jakiego okresu jej życia dana scenka ujawniała się. Mama nie pamiętała tych zdarzeń, gdy wracała do świadomości, bo nie chciała pamiętać, były zbyt bolesne. Te zdarzenia były kluczowe w jej obecnym postrzeganiu świata, jej podświadomość wyrzucała je na zewnątrz by uświadomić unaocznić jej problem. Dać jej ostatnią szansę na uporanie się z demonami z dzieciństwa i wyleczenie się z nich. Ja będąc biernym obserwatorem zdarzeń, o których nie miałam pojęcia rozgrywających się w głowie u mamy, też nie wiedziałam, co robić. Mogłam tylko notować słowa wychodzące z jej ust. Teraz może pomogłyby mamie dojść, z czym powinna popracować. Tylko teraz już dziesięć lat pracujemy nad sobą, nad emocjami i w tej chwili mogłabym odbierać jej zachowanie jak terapeuta, a nie jak przerażona córka niewiedząca, co robić. Nie wiem czy była bym wstanie wtedy nawet to notować. Z dzisiejszego punktu widzenia myślę, że warto. Możemy nie wiedzieć, czemu chory się dziwnie zachowuje, czemu wykrzykuje okropne przykre rzeczy, ale możemy zabawić się w terapeutę i jak psycholog wszystko to spisać. Może się nam przyda może nie, ale na pewno nie zaszkodzi.

Z chorymi na raka jest ten problem, że mają oni bardzo mało czasu by dokonać zwrotu w życiu, popracować nad sobą, mojej mamie się udało. Wierze, że każdemu, kto ma w sobie trochę samozaparcia, też to się może udać. Gdy bym wtedy miała tą wiedze, co teraz na pewno było by mi łatwiej mamę wspomagać i mi samej łatwiej by było przetrwać, przez to wszystko.

 IV chemia – Porozmawiajmy o śmierci

Odwiedziłam mamę w szpitalu. Mama miała dobre wyniki krwi przyjmowała IV wlew tzw. chemie. Przyszłam i zobaczyłam mamę w opłakanym stanie. Płakała była przygnębiona. Właśnie się dowiedziała, że jej towarzyszka z sali Pani Stasia przegrała swoja walkę – już jej więcej nie zobaczy, bo niestety nie żyje. Mama bardzo to przeżyła. Co myśli w takich chwilach chory?

Jej się nie udało, o Boże ja będę następny!!!

Potrząsnęłam mamą, spojrzałam głęboko w oczy i powiedziałam: Mamo bardzo mi przykro z powodu pani Stasi, ale ty nie jesteś nią. Może i miałyście takie same rozpoznanie. Wiem, że ona była młodsza od Ciebie. Pamiętaj ty nie jesteś nią, każda z Was ma całkowite inne podejście do leczenia, ona nie pracowała nad sobą, nie korzystała z alternatywnych metod leczenia, miała bardzo złe wyniki krwi, przerwali jej chemię, bo była za słaba by ją przyjć. Jej świeczka się wypaliła, trudno, ale Twoja nie, ty nadal jesteś z nami i bardzo się z tego cieszę. Twoje wyniki są bardzo dobre, może nie mamy najlepszych rokowań, ale wciąż mamy szanse. Damy rade zobaczysz.

Do tych myśli trzeba się ustosunkować i porozmawiać o tym z chorym. Tak, trzeba z nim rozmawiać o śmierci. Nawet jak będziemy unikać tego tematu on (ten temat) sam nas dopadnie.

Mama w tej chwili jest jedyną osobą w zachodniopomorskim, jaką znam z tym rozpoznaniem tzn drobnokomórkowym rakiem płuc. Choć na początku naszej drogi było ich kilkoro. Każde odejście znajomego chorego na raka, jest dla chorego kolejną traumą. Trzeba go do tego przygotować i zminimalizować stres. Chory jak każdy z nas boi się śmierci, sama myśl o niej go przeraża. Świadomość, że kostucha się zbliża, zabrała już wszystkich moich towarzyszy zostałam tylko ja, jest paraliżująca.

Co możemy zrobić w tej sytuacji dla chorego? Wbrew pozorom bardzo wiele. To od rodziny zależy czy chory wyrwie się z tego letargu.

Jeśli chory zacznie rozmawiać z Tobą o jego ostatniej drodze. Nie unikaj tematu podejmij go. To dla chorego bardzo ważne. Trzeba mu uświadomić, że jest wyjątkowy i bardzo ważny dla nas. Że go potrzebujemy, będziemy z nim walczyć do końca. Dobrze jest też pozałatwiać sprawy spadkowe, na wszelki wypadek.  Porozmawiać, jaka jest ostatnia wola chorego co do pochówku. Nie chodzi o to by na siłę z nim na ten temat rozmawiać. Chodzi o to, że jak chory sam podejmie ten temat nie zbywać go, mówiąc a przestań, no co ty na razie ciebie ten temat nie dotyczy.

Generalnie rozmowy o śmierci, ostatniej woli chorego są w domach tematem tabu. Tak naprawdę trzeba o tym rozmawiać, nie tylko, gdy dopadnie nas choroba nieuleczalna, ale i na co dzień. Nawet z dziećmi trzeba rozmawiać o śmierci. O tym, że każdemu z nas został dany czas na tej ziemi, byśmy przeżywali własny los doświadczali emocji radości i smutku. Dziecku trzeba wytłumaczyć, gdy przychodzi na nas czas, nie zależy to od nas, wtedy anioły schodzą po nas i zabierają nas do nieba. Ja z moimi dziećmi przeprowadzam takie rozmowy najczęściej w okolicach 1 listopada. Opowiadam im w tedy historyjki z życia moich dziadków, którzy od dawna już nie żyją. Tak naprawdę każdy z nas musi przyjść na ten świat i musi umrzeć. Nie wiemy, kiedy nasza świeczka się wypali. Jedni przychodzą i żyją bardzo długo inni odchodzą w bardzo młodym wieku. Niektórzy z nas odchodzą nagle niczego się niespodziewająca, innym jest dany czas na poukładanie swoich spraw, na zwrot w życiu, mogą przeżyć traumę odbić się od dna i zacząć wszystko od nowa, inni pookładają swoje sprawy i odchodzą. Dlaczego się tak dzieje – nie wiem? Wiem za to ze niechętnie rozmawiamy o śmierci. Jakby sama rozmowa o niej spowodowała, że ona zagości w naszym domu. Czego się tak naprawdę boimy? Nieznanego? Przejścia na druga stronę? Sądu ostatecznego? Tak naprawdę nie wiemy, czego – ale lęk jest. Choroba zmusza nas, aby stanąć z tym problemem w oko w oko. Tak naprawdę czy mamy się, czego bać? Nasz lęk jest irracjonalny, niczym niewyjaśniony. Jeśli po tamtej stronie czeka na nas cos bardzo miłego, a to, co najgorsze ból strach, wstyd doświadczyliśmy na ziemi by po drugiej stronie spotkało nas cos bardzo miłego. Tu muszę przyznać wierzącym łatwiej jest umierać.

Jestem dość młodą osobą, ale jeśli chodzi o temat śmierci i przejścia na drugą stronę, przeżyłam dwa niesamowite doświadczenia. Dobrze jest o takich rzeczach porozmawiać z chorym by ten lęk przed śmiercią, nieznanym zminimalizować:

Zdarzenie 1:

Będąc na praktykach w szpitalu będąc jeszcze nastolatką byłam świadkiem, jak ciężko chore dziecko bardzo cierpiące umarło na rękach u matki. Widok ten mam cały czas przed oczyma. Dziecko to bardzo cierpiało, w pewnej chwili jego oczy rozbłysły, twarz pojaśniała, na twarzy pojawił się uśmiech zdążył jeszcze wyszeptać: jak tu pięknie. Zastygł z tym uśmiechem na ustach. Po chwili dopiero jego mama się zorientowała, że to dziecko odeszło: popatrzyła na mnie i powiedziała: Słyszałaś powiedział, że jest tam pięknie, już go nic nie boli. Obie się popłakałyśmy był to płacz podszyty radością, że to dziecko poszło do lepszego piękniejszego świata już nie cierpi. Było to bardzo dawno temu, ale cały czas mam przed sobą ten anielski pogodny uśmiech tego dziecka w momencie przejścia na drugą stronę.

Zdarzenie 2:

Wiele lat później już, jako matka dwójki dzieci miałam wypadek samochodowy. Wpadłam w poślizg i dachowałam. W trakcie tego wypadku przeżyłam coś niesamowitego. Po pierwsze życie zwolniło bieg, zobaczyłam jak moje ręce podnoszą się do góry bardzo wolno, zdążyłam jeszcze pomyśleć, dlaczego je podnoszę. Za chwilę znalazłam się w bardzo dziwnym miejscu. Była to przepiękna łąka usiana kwiatami, panował tam spokój radość i ciepło, które trudno opisać, wszechogarniająca mnie miłość. Poczułam się szczęśliwa i spełniona. Na tą chwilę nie pamiętałam jak się tu znalazłam, nie myślałam o dzieciach, po prostu było mi dobrze i błogo tu i teraz. Po chwili spostrzegłam na tej łące jeszcze jedną osobę, czułam, że to ktoś z mojej rodziny, ale nie mogłam sobie przypomnieć, kto to taki. Ta osoba z wyglądu bardzo mnie przypominała była ode mnie trochę młodsza, kwitnąca śliczna uśmiechnięta. Pomyślałam, kim jesteś. Natychmiast otrzymałam odpowiedź: jestem twoją babcią, zobacz, jakie jesteśmy do siebie podobne. Moja babcia jest o wiele starsza i od dawna nie żyje. Pomyślałam. Jak widzisz żyje i mam się całkiem dobrze, ty mnie inaczej pamiętasz? Kiedyś też byłam młoda i wtedy właśnie tak wyglądałam. Wyglądała przepięknie. Następnie powiedziała do mnie:, Co tu robisz? To jeszcze nie twój czas i miejsce? Nie chce wracać tu jest tak błogo pomyślałam. Idź, nie martw się ja tu na ciebie poczekam! – Odpowiedziała mi moja młoda babcia. Ocknęłam się w samochodzie, a raczej we wraku, ktoś wezwał pogotowie, okazało się, że byłam 20 minut nieprzytomna. Po wypadku miałam wstrząs mózgu i złamaną nogę w kolanie.

Czy mi się to śniło czy nie, nie wiem? Od tamtej pory nie boję się śmierci. Wiem, że tam czeka na nas ktoś, kto też nas kocha, jest tam pięknie i wszędzie czuć spokój i wszechogarniającą miłość. Wiem też, że tu na ziemi każdy z nas ma jakieś zadanie do wypełnienia i określony na to czas. Trzeba się postarać by wykorzystać ten czas jak najlepiej. Głęboko wierze, że choroba też zdarza się nam po coś, jest traumą by nam uświadomić, że idziemy złą drogą. Dopiero choroba zmusza nas do wyrwania się z biegu codzienności: praca, dom, obiad, dzieci, porządki – a gdzie w tym wszystkim miejsce dla mnie. Choroba to neon mrugający na czerwona wołający STOP. Kiedy każdy z nas ostatnio się zatrzymał? Zapytał sam siebie – czy jestem szczęśliwy? Czego ja chce? Nie, moje dzieci, nie mój mąż/żona tylko ja. Czego ja chce? W tej gonitwie często zapominamy o sobie. Choroba jest dzwonkiem alarmowym bijącym na alarm, jest drogowskazem byśmy w końcu zaczęli robić coś dla siebie. Czas przepływa nam przez palce, a my wszystko chcemy zrobić jutro. Ważne jest tylko tu i teraz. Istnieje tylko ta chwila, nie ma niczego innego.

Ja miałam to szczęście, że traumę związaną z chorobą w mojej rodzinie przeszła mama a, ja razem z nią. Dzięki temu zmieniło się moje podejście do życia, postrzegania świata, tego, co jest dla mnie ważne. Wszystko się zmieniło, z biegiem czasu musze przyznać, że na leprze- wszystko dzięki chorobie mamy.

Moja rada:, Gdy chory chce porozmawiać o ostatniej drodze, śmierci, swoim pochówku. Nie unikaj tematu podejmij go. Ten temat i tak Cię dopadnie i to w najmniej odpowiednim momencie. Postaraj się wykreować w chorym obraz przejścia na drugą stronę jak przejścia do bram raju. Dużo jest opowieści ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną i wrócili z stamtąd w ostatniej chwili – te opowieści są pełne miłości światła i spokoju. Pamiętajmy, że w końcu przyjdzie taki czas, że wszyscy spotkamy się po drugiej stronie. Tak naprawdę nikt z nas nie wie, kiedy nadejdzie ten czas, a lekarz nie jest żadną wyrocznią w tej kwestii. To tylko ludzie wykonujący swój zawód – też się mylą. Moja mama żyje już 10 lat od diagnozy i z rokowań lekarzy nic sobie nie robi. Nie lekarz zdecyduje, kiedy przyjdzie na każdego czas. Tak naprawdę wszystko zależy od nas samych i od Boga.

V chemia. Czas na sanatorium – tylko, że nam niewolno. Co mam zrobić?

Kolejna wizyta w szpitalu, kolejna już przed ostatnia chemia mamy. Uczucia mam mieszane, tak naprawdę nie wiem, czego się spodziewać po wizycie, ale idę. Trochę się boję tego, co mogę zastać w Sali i czy dam radę stanąć na wysokości zadania. Moje przeczucia się sprawdziły – mama znowu rozbita płaczę.

Szybko pozbierałam się w sobie i próbuje dowiedzieć się, co się stało. Od płaczącej rozhisteryzowanej osoby trudno coś sensownego wyciągnąć. Najważniejsze to to, że wyniki są dobre mama czuje się przy najmniej fizycznie w porządku, bardzo dobrze zniosła kroplówkę – na tyle dobrze, że zaczęła nawet podejrzewać, że to nie cytostatyki tylko zwykła glukoza. Przestraszyła się, że nie chcą już jej leczyć, a może fundusz już nie ma pieniędzy i Rakowców już nie leczą. Obawy mamy oczywiście były bez podstawne, po prostu w porównaniu do innych chorych, co wymiotowali, czuli ogromne osłabienie, mama czuła się rewelacyjnie, nie odczuła żadnych negatywnych skutków kroplówki. Racjonalnie rzecz biorąc powinna je odczuwać, a nie czuła. Czy nasza służba zdrowia jak kończą się pieniądze to przestaje leczyć? Czy praca nad sobą i to, co robiła mama na tyle wzmocniła jej organizm, że nie odczuła skutków chemii? Tak naprawdę nie wiem, lekarze zapewniali nas, że wszystko jest w porządku. Faktem jest, że dwie ostatnie chemie przeszła mama rewelacyjnie, nie odczuła nawet osłabienia.

Na domiar złego, mama dostała skierowanie do sanatorium do Ciechocinka. Podanie do tego sanatorium złożyła dwa lata wcześniej z powodu rehabilitacji kręgosłupa. Wyjazd miała mieć dwa tygodnie po ostatniej VI chemii. Myślę sobie to super – wakacje jej się należą, tyle przeszła, przecież będzie już po chemii.

Powiedziałam mamie: To, czemu płaczesz to świetna wiadomość. Okazało się, że Pani Doktor zabroniła mamie jechać do tego sanatorium. Powiedziała do niej:

„W Pani stanie jest to kategorycznie zabronione. Jest Pani za słaba, podróż tylko pogłębi wyniszczenie organizmu. Te zabiegi mogą Pani zaszkodzić, proszę o tym zapomnieć. Odpoczywać po prostu w domu. Powtarzam nie wolno Pani jechać do sanatorium to dla Pani dobra. Zrozumiała mnie Pani, lepiej wiem, co w Pani stanie jest dla Pani dobre, a co nie.”

No nie, jeszcze tego brakowało. To może chory ma tylko leżeć na leżance i czekać na kostuchę, nic już się mu od życia nie należy. Byłam wściekła na tą lekarkę, pomyślałam sobie, nawet, jeśli to będą ostatnie wakacje, na jakie mama będzie mogła pojechać, to niech jedzie. Już choremu na raka nic od życia się nie należy. Zresztą na badania, konsultacje, wizyty w szpitalu to nie jest za słaba by jechać 150 km do Szczecina, i osłabiona chemią wracać tą samą drogą. Nikogo nie obchodzi jak ona dojedzie i czym wróci. Ciekawe, że taką samą droga w stronę sanatorium to ma niby ją wykończyć.

Powiedziałam do mamy: A właśnie, że pojedziesz do tego sanatorium. Już ja tego dopilnuję. Nie obchodzi mnie, co mówiła twoja lekarka, zazdrości ci wyjazdu i tyle. Robią wszystko by na twoje miejsce bez kolejki wcisnąć kogoś znajomego. Pojedziesz i już. Tylko nic tu nie mów ani lekarzom ani pielęgniarką, przecież nie zabrali ci skierowania, nic nie muszą wiedzieć.  Powiesz Pani doktor, że ja zrozumiałaś, jest ci przykro, a zrobimy i tak po swojemu. Nie martw się tam też są lekarze i pielęgniarki, to sanatorium nie hotel. Jeśli będziesz się źle czuła to po ciebie przyjedziemy i już.  Nie chce więcej nic słyszeć na ten temat – postanowione jedziesz i już.

Mama zaczęła się uśmiechać przez łzy, ale bała się, że ten wyjazd jej zaszkodzi. Trochę na przekór jej samej, lekarzom postanowiłam, że pojedzie do tego sanatorium.

Jak myślisz czytelniku, czy moje oburzenie było słuszne? Czy mam prawo wbrew lekarce zabrać mamę do sanatorium? Czy chory na raka ma prawo do rehabilitacji i wakacji?

Dalszy wątek dotyczący mamy wyjazdu do sanatorium w następnych wpisach.

Dlaczego ja? Siła medytacji i modlitwy.

Pytanie, który zadaje sobie każdy chory i jego rodzina. Dlaczego ja? Dlaczego właśnie moją rodzinę to spotyka? Piszemy tu dużo o medytacji,  kodzie uzdrawiania. Chcę podzielić się tu z wami refleksją dotyczącą choroby. Pracując nad sobą, stosując Kod uzdrawiania, dochodzę do takiego punktu, że wyobrażam sobie, że rozmawiam z Panem Jezusem. Mogę mu wtedy zadać pytania, co mnie boli  i nurtuje i otrzymuję odpowiedzi tak mądre, że niekiedy mnie samą zaskakują. Postanowiłam się z wami podzielić jednym z takich przeżyć dotyczących modlitwy. Moja rozmowa z Panem Jezusem w trakcie medytacji:

Ja pełna goryczy i żalu zadaję pytanie: Dlaczego muszę przez to przechodzić, dlaczego moja mama na raka cierpi, dlaczego nie wysłuchasz moich próśb i po prostu nie sprawisz, że będzie zdrowa?

Odpowiedź Pana Jezusa: To nie Bóg sprawia, że cierpisz i chorujesz. Każdą chorobę każdy z was sam zaprosił do swego życia. Bóg każdemu człowiekowi dał wolną wolę i czas by mógł z niej skorzystać. Każdy ma prawo do własnych błędów jak dziecko i każdy, kto zauważy, że zbłądzi ma prawo prosić o pomoc. Nie pytaj mnie, dlaczego ty, zapytaj o to siebie. Dlaczego zeszłaś z drogi miłości i zaczęłaś błądzić, za co tak nienawidzisz swojego ciała? Powinnaś  kochać każdą jego komórkę. Kiedy ostatnio powiedziałaś swojemu organizmowi, że go kochasz, każdej komórce z osobna? Kiedy twoja mama powiedziała ostatnio, że kocha swoje płuca? Kiedy ostatnio dziękowała im, że może swobodnie lekko oddychać? Czy dbasz o swój organizm jak o świątynie, o każdą komórkę jego ciała jak coś wspaniałego? Twoje ciało to twoja świątynia. Czy spożywając posiłek błogosławisz go i prosisz by odżywił każdą komórkę twojego ciała? Pamiętaj za każdym razem, gdy jesz w biegu, łykając szybko byle co, zaśmiecasz swoją świątynie, gdy palisz papierosa mówisz swoim płucom nienawidzę was, nie chcę was oglądać i je trujesz, zadymiasz, czy równoważysz te czyny, chociaż miłością i wdzięcznością za to, że są?  Swoim postepowaniem, ściągasz chorobę na swój organizm, swoją świątynie – a potem mnie pytasz, dlaczego ja. Sobie zadaj to pytanie,  tylko bądź szczera wobec siebie. Jak traktowałaś siebie, swój organizm? Prosisz mnie o zdrowie dla mamy, ja jej tego zdrowia nie zabrałem, więc jak mam jej dać. Jeśli sama sprowadziła na siebie chorobę swoją własną wolą, to tylko ona sama może się uleczyć. Błądzisz i idziesz złą drogą, ja jestem światłem i jestem miłością, mogę pokazać ci właściwy kierunek, ale tylko od twojej dobrej woli będzie zależało czy pójdziesz za mną. Najczęściej mówisz chcę, i dalej błądzisz i nie idziesz za mną. Zastanów się, o co i kogo prosisz?

Zapytałam, więc: To, o co powinnam prosić?

Usłyszałam odpowiedź: Niech się twoja wola dzieje Boże, a nie moja. Przepraszam, że zbłądziłam pokaż mi światło i pokieruj w stronę światła. Naucz mnie kochać siebie , ludzi i otaczający mnie świat. Wybacz mi, że zbłądziłam, przepraszam, że doprowadziłam do tego miejsca, co jestem. Proś o siłę, o wskazanie kierunku i o miłość, reszta przyjdzie sama. Pamiętaj słowa: Wybacz mi, Proszę, Przepraszam, Kocham Cię, Dziękuje , mają wielką moc. Moc jest w tobie , musisz tylko ją użyć, człowiek został stworzony na podobieństwo Boga – nigdy o tym nie zapominaj. Kocham cię, widzę, jaka jesteś doskonała tylko, że ty tego nie widzisz. Przyjdzie taki czas, że zobaczysz, poczujesz wtedy taką miłość do siebie, jaką ja czuję do ciebie. Moc jest w Tobie. Poproś, a ja Cię pokieruję,  to takie proste. Nie lękaj się,  pamiętaj, że ja zawsze jestem z tobą.

Żal i gorycz minęła, poczułam, że Bóg mnie Kocha i jest ze mną. Poczułam się silniejsza i nabrałam pewności, że idziemy z mamą właściwą drogą. Poczułam,  że nie jestem z tym sama , że Bóg jest ze mną.

Piszę o tym, bo często wspominamy na tym blogu o sile modlitwy, a nie chodzi nam po prostu o klepanie: Zdrowaśki i Ojcze Nasz,  tylko o szczerą rozmowę nas samych z Bogiem i samym sobą. Są to sprawy bardzo intymne, ale i bardzo istotne.

Moja rada: Podczas modlitwy zawsze używaj słów Wybacz mi, Proszę, Przepraszam, Kocham Cię, Dziękuję.

Życzę wszystkim głębokich przeżyć w trakcie medytacji i modlitwy.

Chemia VI  (9 luty 2004 rok )

Dotrwaliśmy do ostatniej chemii. To ważny etap dla mamy , dla mnie,  dla całej naszej rodziny. Nastroje pozytywne. Tak jakby to oznaczało, że mama będzie zdrowa, że to koniec leczenia. Cieszymy się jak dzieci. Mama jest pełna radości i euforii. Aż miło na nią popatrzeć dostała jakieś dziwnej energii do działania, do życia. Mam nadzieję, że to jej nie minie. Pełna nadziei i optymizmu idę do Pani doktor na rozmowę, mama ma już wypis. Brakuje mi w wypisie paru badań i skierowań. Nie chcę się mądrzyć przed Panią doktor, zresztą dawno z nią nie rozmawiałam, ale jak ma się chorego w rodzinie, to się o chorobie wie wszystko, o sposobach leczenia i o badaniach jakie można zrobić. Wiedziałam, że mama powinna mieć przed wyjściem zrobione USG węzłów chłonnych, chciałam by jej zrobili dodatkowo markery nowotworowe z krwi i dali nam skierowanie na tomograf płuc i oczywiście na radioterapie,  by kontynuować leczenie. USG węzłów chłonnych jest nie zbędne, by potem w trakcie leczenia mieć do czego porównywać wyniki badań. Markery nowotworowe mówią nam,  czy doszło do przerzutów. Tomograf daje obraz leczenia i czeka się na niego 6 miesięcy. Radioterapia jest kontynuacją leczenia. Brakowało mi tego wszystkiego w wypisie mamy. Na pewno niedopatrzenie, tacy zbiegani są nasi lekarze. Moja rozmowa z Panią doktor wyglądała następująco:

Ja: Dzień dobry Pani doktor. Ja w sprawie mamy, brakuje mi w wypisie skierowania na USG węzłów chłonnych i na radioterapie?

Pani doktor: Proszę Pani, w sprawie Pani mamy to skończyliśmy leczenie, z jej typem raka niestety nie można już nic więcej zrobić, być może zostało jej najwyżej pół roku życia. Proszę cennie wykorzystać ten czas.

Ja: Przecież mama się czuje dobrze, wyniki też ma w porządku.

Pani doktor : To remisja, właśnie to chcieliśmy uzyskać podając chemie, to chwilowa poprawa. Guz zmalał, ale dalej tam jest, ten typ raka jest nie operowalny.  Niestety nic więcej nie możemy dla Pani mamy zrobić.

Ja: A skierowanie na USG węzłów chłonnych, markery nowotworowe we krwi?

Pani doktor: Te badania dadzą tylko obraz jak się Mama czuję teraz, a jak jest dobrze to ok, ale jak wyjdą złe to i tak nic więcej nie możemy zrobić. Skończyły nam się możliwości leczenia, dlatego nie widzę sensu w wykonywaniu tych badań. To by były stracone pieniądze. Proszę się z  mamą umówić na wizytę do pulmonologa -onkologa i on jeśli uzna,  że jest to  konieczne to da skierowanie na radioterapie. Rokowania się nie zmieniły, dla Pani mamy mimo chęci naprawdę już nie możemy nic zrobić.

Ja: No tak,  ale jest jeszcze medycyna niekonwencjonalna,  chyba mamy prawo wiedzieć w jakim stanie jest mama?

Pani doktor: No wie Pani, tu się o hokus pokus nie rozmawia to poważna klinika.

I wyszła z własnego gabinetu, zostawiając mnie samą.

Wkurzyłam się, skierowań nie dostałam. Mamie się nic nie należy, bo to 6  stopień na 6 możliwych i beznadziejnych przypadków nie leczą bo im szkoda pieniędzy. Byłam wściekła na tą lekarkę, na szpital, na system, chciało mi się płakać. Chciałam mamę od razu umówić na wizytę do tego onkologa pulmonologa, może inny lekarz da nam te skierowania pomyślałam, zeszłam do przychodni by się umówić, a tam kolejny szok. Wizyta jest możliwa najwcześniej za dwa miesiące, mówię,  że to pilne,  że poważna sprawa. A co Pani myśli,  tu wszyscy się leczą onkologicznie, to może mam kogoś wyrzucić z kolejki by Panią wcisnąć , może mi Pani powie którego chorego mam wyrzucić. Paranoja jakaś, umówiłam mamę na najbliższy termin, zbita z tropu, zła jak nie wiem co, idę po mamę na oddział.  Z tej wściekłości nawet nie miałam siły płakać, z wcześniejszego optymizmu nie został nawet ślad.

Wchodzę i widzę jak uszczęśliwiona mama lata od pielęgniarki do lekarki i wszystkim dziękuje, że dzięki nim się tak wspaniale czuje i że jej tyle pomogli i że są tacy wspaniali. Wszystkim daje prezenty, słodycze, bombonierki, koniak. Nawet tej Pani doktor,  która nie raczyła dać nam skierowań co nam się należą, bo szkoda jej było na taki beznadziejny przypadek pieniędzy. Teraz to się wkurzyłam nawet na mamę, ale nie chciałam jej psuć nastroju. Więc tylko zacisnęłam zęby i czekałam,  aż się ten cyrk  skończy. Podziękowań jakby nie było końca, miałam wrażenie,  że nigdy nie wyjdziemy z tego oddziału. Ale w końcu się udało.

Zabrałam mamę najpierw do Medyka – do prywatnej kliniki by prywatnie,  na żądanie zrobili mamie USG węzłów chłonnych. Kosztowało to nas 50 zł, lekarz się trochę dopytywał czego ma szukać, w końcu mu powiedzieliśmy,  że mama jest po chemii i chcemy mieć obraz sytuacji, na przyszłość gdyby się coś zaczęło dziać by mieć do czego porównać. Lekarz był zdziwiony , że mamie nie wykonali tego badania w szpitalu, przecież sprzęt mają na miejscu.

Odwieźliśmy mamę do domu, w końcu miała tylko 2 tygodnie,  by się przygotować do sanatorium. Skoro jest takim beznadziejnym przypadkiem, skończyły im się możliwości leczenia,  to niech chociaż jedzie do tego sanatorium.

Byłam przygnębiona i załamana, wściekła na lekarkę, na mamę, na sytuację. Co miałam robić? Wróciłam do domu wzięłam do ręki radykalne wybaczanie i zaczęłam wypełniać arkusz. Emocje aż się we mnie gotowały.

Każdy z nas ma prawo do emocji: żalu, gniewu, wściekłości, wyrzucałam te emocje z siebie trzepiąc poduszkę kijem od szczotki, każdy niech się do myśli kogo sobie w niej wyobrażałam. Zmęczyłam się, ale o wybaczeniu nie było mowy, winiłam cały świat za sytuacje w jakiej się znalazłam. Żal i poczucie winy mnie przepełniał. Utknęłam w martwym punkcie, w takiej sytuacji zawsze sięgam po kod uzdrawiania.

Po wstępnej modlitwie, powiedzeniu w czym jest problem, trzeba wykonywać pozycje rękami wokół głowy i myśleć o czymś miłym. Niby banalne, ale naprawdę działa, ja zawsze sobie wyobrażam że stoję na wzgórzu z widokiem na morze, na wschód słońca i stoi zemną Pan Jezus. Jemu mogę powierzyć wszystko,  co leży mi na sercu, o dziwo odpowiada mi na pytania.

Moja medytacja:

Ja: Panie Jezu, jestem wściekła, zła na tę Lekarkę. Czemu nie chce mi pomóc w leczeniu mamy? Przecież NFZ  by nie zbankrutował jakby dała mi te skierowania. Robiłam radykalne ale jakoś nie mogę jej wybaczyć. Dlaczego jest taka nie czuła i nie chce nam pomóc? Do tego jestem zła na mamę, że tak wylewnie wszystkim dziękowała, nawet tej lekarce  za co? , że nie chce mamy już leczyć?. Co mam dalej robić? Wskaż mi drogę, to wszystko mnie przerasta, czy to znaczy,  że mamy czas się skończył, co mam robić? Jestem taka bezsilna, beznadziejna nic nie potrafię  załatwić, nawet mamy skierowania na badania, co jest ze mną nie w porządku?

Pan Jezus: Czy myślisz,  że ta Lekarka jest Bogiem?

Ja: Ależ nie  to tylko lekarz.

Pan Jezus: Czy myślisz, że ta Lekarka jest prorokiem?

Ja: Ależ nie,  to tylko Lekarka.

Pan Jezus:To czemu uważasz, że wszystko co ona powie jest prorocze i uzależniasz wyzdrowienie mamy od tego,  czy ona zechce ją leczyć. Mówisz,  że nie potrafisz jej wybaczyć, tylko co chcesz jej wybaczać to, że ona nie wie jak pomóc twojej mamie?  Ile osób wyleczyła z takim rozpoznaniem jak twojej mamy. Wydaje mi się,  że żadnej. Od takiej osoby uzależniasz życie swojej mamy, ona powiedziała ci prawdę –  skończyły się jej możliwości leczenia twojej mamy, jej światopogląd dalej nie sięga. To jak ma jej pomóc?.  Dlaczego uważasz ją za Boga i Proroka?.  Pomogła wam do momentu do jakiego potrafiła. Dalej już nie potrafi was poprowadzić, to dlaczego się upierasz by to ona was prowadziła?. Powiedziała ci prawdę. Czy ślepiec może poprowadzić ślepego?.  Co chcesz jej wybaczać, że po za tą granicą już nic nie widzi,  dla niej skończyła się droga. Jeśli ona tej drogi nie widzi, czy to oznacza,  że jej nie ma?. Jest , tylko kto inny powinien cię poprowadzić. Mama słusznie jej dziękowała, bo miała za co, do tego etapu pomagała jej przejść, to była jej rola. Wykonała ją prawidłowo. Jeśli ktoś nam pomógł na jakimś etapie naszej,  drogi należy mu się wdzięczność, nawet jak już nie chce nam pomagać. To nie jest kwestia złej woli, tylko niewiedzy jak ma dalej pomóc. Wykonała już swoją pracę i może odejść. Ty też powinnaś czuć wdzięczność dla niej za to,  co zrobiła dla was. Dzięki niej macie rozpoznanie, wiecie jaką drogą iść, naprawdę masz jej za co dziękować.

Ja : Ale to przecież nie koniec naszej drogi:

Pan Jezus: Waszej drogi nie, ale dalej musicie iść już bez niej, to w porządku. Dlaczego zdrowie mamy uzależniasz od tej lekarki, te dwie rzeczy nie mają ze sobą nic wspólnego. Podziękuj  jej za pracę i idź swoją drogą. Musisz znaleźć nowego przewodnika, jeśli się boisz stawiać sama kroki. Nie martw się,  ja cię poprowadzę. Pamiętaj,  że zdrowie nas samych zależy tylko od nas, od tego co mamy w sercu. Każdy z nas może się sam uleczyć , tylko musi tego chcieć, musi być ze sobą szczery. Twoja mam jest na dobrej drodze idzie w stronę światła, ja to widzę. Wątpisz nie słusznie,  idziesz słuszną drogą. Nie zapominaj o wdzięczności, to teraz twoje zadanie. Podziękuj wszystkim za pomoc i wsparcie  okazane do tej pory. Pozwól odejść tym,  którzy już nie potrafią lub nie chcą ci pomagać. Blokujesz przepływ energii gdy to robisz. Pamiętaj!  tam gdzie jest wdzięczność jest i miłość, tam gdzie jest miłość,  nie ma miejsca na choroby. Kieruj się wdzięcznością i miłością. Jesteś doskonała, ja to widzę, czasem błądzisz jak każdy, ale potrafisz odnaleźć drogę do światła. Pamiętaj,  ja jestem światłem i miłością, Kocham cię, jesteś wspaniała. Rozbudź w sobie wdzięczność do osób które ci już pomogły, a będziesz wiedziała co dalej robić. Ja zawsze będę przy tobie. Bardzo Cię Kocham.

Ja: Ja też Cię Kocham i już rozumiem . Dziękuję, dziękuję, dziękuję za wsparcie jakiego mi udzielasz.

Poczułam wszechogarniającą miłość i wdzięczność do świata, do ludzi, do lekarki. Tyle do tej pory nam pomogła. Zrozumiałam,  że dzięki niej mama zaczęła to leczenie. Dzięki niej mamy rozpoznanie i wiemy co robić dale. To nie jej wina, że nie chce mamy już prowadzić.  Po prostu według jej wiedzy skończyły jej się możliwości leczenia. Nabrałam przekonania,  że jestem na dobrej drodze, że gdy przyjdzie na to czas będę wiedziała co robić. Zaczęłam powtarzać w myślach dziękuję, dziękuję, dziękuje wymieniając po kolei wszystkie osoby które nam do tej pory pomogły. Po złości, nie było już śladu, pozostało tylko uczucie miłości i wdzięczności.

Zaczęłam sama się do siebie uśmiechać, już wiedziałam co zrobić?

Mama po zakończonych sześciu pełnych cyklach chemii – czuje się bardzo dobrze. Mimo sprzeciwu lekarzy postanowiłam, że mama pojedzie do sanatorium. Zaznaczam, że mama dostała skierowanie ze względu na zwyrodnienie i bóle kręgosłupa. Wniosek złożyła dwa lata wcześniej, nie wiedząc nawet, że będzie się leczyć onkologicznie. Inaczej w ogóle by tego skierowania nie dostała. Wyjazd na tą rehabilitację  nie ma nic wspólnego z rakiem, jej lekarz pulmonolog wyraźnie zabronił   jechać w jej stanie.  A jednak jedziemy! Czy to dobra decyzja? Tego nie wiem. Czy pacjentowi onkologicznemu nic od życia się nie należy? Według lekarzy mama jest takim beznadziejnym przypadkiem, że nawet skierowania na radioterapię nam nie dali chyba myślą, że nie dożyje. Postawili na niej krzyżyk, statystyki nie dają nam żadnych szans, nie ma nikogo, kto z rakiem drobno komórkowym z przerzutami do węzłów chłonnych przeżył dłużej niż pół roku. Czy lekarze są prorokami w tej dziedzinie – odpowiedź brzmi nie? Pójdziemy własną drogą, kierując się radością i miłością. Podczas medytacji dotarło do mnie, że tam gdzie jest miłość i radość nie ma miejsca na choroby. Przecież wyjazd do sanatorium,  to nowe doświadczenie związane z radością i wypoczynkiem. Nabrałam przekonania, że mama powinna pojechać. Przez dwa tygodnie mama wzmacniała się dietą, postanowiłam, że zawieziemy ją  samochodem, jakby się tam źle czuła,  to ją po prostu zabierzemy szybciej, przecież nigdzie nie jest napisane, że musi być tam przez cały turnus. Klamka zapadła – jedziemy.

Zawieźliśmy mamę do Duszniki Zdrój, nastroje pozytywne, postanowiliśmy nikomu w sanatorium nie mówić, że mama jest po chemii, bo ją jeszcze nie przyjmą. Mama ma perukę, jest łysa, trochę się tego krępuje. Chciała być sama zakwaterowana w pokoju. Niestety na miejscu  okazuje się to nie możliwe, będzie miała współlokatorkę. To spowodowało , że się mama wahała, jednak na próbę postanowiła zostać. Będziemy na telefonie – jakby się coś wydarzyło będzie się źle czuła, to zadzwoni przyjadę po nią.Tak z mieszanymi uczuciami, z nową koleżanką w pokoju zostawiłam mamę w sanatorium w Dusznikach Zdrój. Pożegnałam mamę i tak z sercem na ramieniu, z telefonem w pogotowiu, z świadomością, że w każdej chwili mogę po nią wracać – pojechałam do domu. Codziennie do niej dzwoniłam, tylko, co można się dowiedzieć przez telefon, że ok, że jej się podoba, że jest fajnie. Nie byłam pewna czy mówi prawdę, czy nie chce nas martwić, fatygować. Tak minął tydzień, czyli połowa turnusu. Jedziemy, ja z bratem, na weekend ją odwiedzić. Chcemy naocznie się przekonać jak się ona czuję. Co się tam dzieje? W końcu wchodzę do pokoju mamy w Dusznikach Zdrój a tam;

Mama niczym młody Bóg. Uśmiechnięta pełna energii, wigoru, na oko młodsza o jakieś dziesięć lat. W nowej bluzce. Pytam : Byłaś na zakupach, kopiłaś to? W ramach wyjaśnienia mama w czasie choroby, jeśli nie musiała, nie wychodziła z domu, unikała sklepów jak ognia, bardzo krępowała się swojego wyglądu, peruki.

Mama na to: Pewnie, a w czym niby mam na tańce chodzić?  

Zdziwiłam się: To ty chodzisz na tańce?       

Mama na to: No pewnie i mam nawet adoratora. Wyobraź sobie, że taki zakochany, że już nie miałam na niego siły. Chciałam by się odczepił, bo w końcu jestem mężatką, więc ściągnęłam przy nim perukę by mu pokazać, że jestem łysa, a on na to. Jesteś piękna kobietą takiej kobiecie jak ty nawet łysej też pięknie. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia i nadal za mną łazi.

Uśmialiśmy się z tej anegdoty do łez. Mama przestała się wstydzić tego, że ma perukę, zrozumiała, że z peruką czy bez i tak jest piękna i taką ją postrzegają inni. Nabrała pewności siebie. Z tego miejsca bardzo dziękuję temu Panu, że tak ładnie się zachował w stosunku do mamy. Przyczynił się do tego, że mama poczuła, że jest piękną, zyskała pewność siebie i zaczęła na nowo cieszyć się życiem. Przestała wstydzić się choroby tego raka i jego skutków. Zaczęła do tego podchodzić normalnie, jak do grypy. Zaczęła otwarcie mówić,  tak mam raka, jestem po chemii i czuję się dobrze. Czasem tą postawą szokowała nieznajomych. Właśnie taką ją chciałam widzieć uśmiechniętą, pewną siebie, wiedzącą, czego chce. Zrozumiałam, że to była dobra decyzja. Z czystym sumieniem zostawiliśmy ją do końca turnusu.

Minęło prawie 10 lat od momentu, gdy mama była w tym sanatorium w Dusznikach Zdrój. Teraz jest pacjentem onkologicznym, a takim się sanatorium nie należy. Choć nie wiem, dlaczego? Nie potrafię tego zrozumieć.  Ni jak nie wiem jak to obejść. Z chęcią mama pojechałaby znowu do sanatorium. Drogę ma zamkniętą, bo Rakowcom wypoczynek się nie należy, mają siedzieć w domu i czekać na kostuchę, a nie narażać naszą biedną służbę zdrowia na koszty. Nieważne ile lat jest po leczeniu i jak się dobrze czuje, ważne, co zapisane w karcie a tam jak byk: pacjent onkologiczny – odpowiedź nie należy się. Piętno diagnozy snuje się za człowiekiem jak smród po gaciach.

Motywacja – Mój dom to moje wnętrze!

Czyli:Co zrobić, gdy usłyszymy od chorego?

Chcę walczyć z rakiem tylko nie chce nad sobą pracować, nie mam siły jestem zmęczony!

Co to znaczy walczyć rakiem? Co to znaczy dla nas, dla rodziny chorego? Dla mnie oznacza to wewnętrzna walkę z najgroźniejszym przeciwnikiem – z samym sobą. Dla rodziny chorego oznacza ciężką próbę, by mu pomóc w tej walce w motywacji do działania. Bo walkę musi z toczyć sam chory, nikt nie może tego zrobić za niego. Chory często się broni mówiąc:  chce walczyć z rakiem tylko nie chce nad sobą pracować. To najczęstsze zdanie, które słyszę od rodziny, gdy mówimy o leczeniu raka. To typowy konflikt wewnętrzny chorego. Dwa zdania, które sobie przeczą. Nie można chcieć się leczyć i przy tym uważać, że nie muszę kompletnie nic robić. Odpocznę i poczekam aż wynajdą cudowne lekarstwo łyknę je i po sprawie. Mówiąc tak chory oszukuje i siebie i rodzinę. Nie pozwólmy mu na to. To tak jakbyśmy mieli zapuszczone brudne mieszkanie i mówili sobie i wszystkim chce mieć czysto ładnie i schludne mieszkanie, ale nic z tym nie robimy. Tylko udajemy, że nie widzimy, że jest brudno. Czekamy aż ktoś wymyśli samosprzedającego robota i za nas posprząta. Rodzina przyniosła nam mapa wiadro i kosze na śmieci do usuwania odpadków i śmieci, czyli narzędzia tak jak arkusz radykalnego wybaczania. My dalej mówimy tak chce mieć czysto tylko nie chce mi się sprzątać. Tylko nasz dom nasze wnętrze, to takie miejsce gdzie możemy posprzątać tylko sami, żadna ekipa sprzątająca nie ma tu wstępu tylko my możemy tu wejść. Tymczasem w naszym brudnym mieszkaniu zaczynają pomieszkiwać dzicy lokatorzy, szczury, myszy, karaluchy, korniki najpierw tego nie widzimy udajemy, że wszystko jest w porządku, potem diagnoza i szok. Ja, kto mam plagę szczurów, zamieszkują cały dom, panoszą się po wszystkich pokojach i kondygnacjach. Najpierw szok nie dowierzanie, jak mogłam do tego dopuścić, dlaczego mój dom? Nie mogły zamieszkać gdzie indziej? Nie, nie mogły, bo tu jest wystarczająco dużo śmieci odpadków i zakamarków i nikt nie sprząta. Szczury maja raj- to, dlaczego mają iść gdzie indziej. Potem idziemy do specjalisty -on radzi trucie gryzoni, insektów chemią, zatruwa cały dom. Nas razem z gryzoniami, bo nie mamy gdzie się wyprowadzić w trakcie trucia. Tylko że dom jest zagracony, jest brudno i wszędzie są sterty śmieci odpadków, plaga szczurów ma się gdzie ukryć – po za tym mutują każde następne pokolenie jest odporniejsze na truciznę którą wytruto ich rodziców. Pochowały się w zakamarkach, w stertach gratów z dzieciństwa, które szkoda nam wyrzucić. My nadal mówimy – ja chce mieć w domu czysto ale nie chce nic robić? Pytanie jaki powinien zadać sobie chory to : Dlaczego wolisz się tak męczyć , a nie weźmiesz się za porządki w swoim wnętrzu. Jesteś śmierdzącym leniem i brudasem i nie mów mi, że chcesz wyzdrowieć, bo to nie prawda. Jak chcemy się pozbyć gryzoni z domu?  To nic nie robimy tylko mówimy do nich wypowiadam wam walkę i nic nie robimy. Czy zaczynamy od wyrzucania odpadków, śmieci, zbędnego sprzętu, czyścimy podłogę, ściany? Jak zostaną same ściany i czysta podłoga, gdzie wszystkie dziury są pozatykane to dopiero możemy zastosować chemie gaz by wytruć gryzonie, karaluchy, pluskwy nawet tak małe, że ich nie widzimy, bo nie mają się gdzie ukryć? Najpierw trzeba zacząć porządki. Bez tego cała reszta nie ma sensu. Jeśli chory mówi mi: chce się wyleczyć, tylko nie chce nad sobą pracować, poszukajmy innej metody? Odpowiedź powinna brzmieć:,
dlaczego kłamiesz? Dlaczego bezczelnie kłamiesz, oszukujesz mnie i siebie? Dlaczego chcesz umrzeć? Dlaczego chcesz chorować? Dlaczego wolisz się męczyć, niż wyzdrowieć? Gdy byś chciała wyzdrowieć to byś wzięła się do roboty. Ta droga jest sprawdzona wiemy, że działa a, ty nie chcesz nią iść, bo ci się po prostu nie chce. Czemu okłamujesz mnie i siebie? Dlaczego mi to robisz? Jakby ci na nas, choć trochę zależało to byś się wzięła do roboty? Gdy mówisz nie chce mi się pracować nad sobą – To tak jakbyś mówiła nie chce żyć. Co według ciebie znaczy chce walczyć, ale nie chce nic robić? Walka właśnie oznacza pokonywanie własnego nie chce mi się. Walka z rakiem oznacza pokonywanie własnego jestem teraz zmęczona. Walka z rakiem oznacza pokonywanie własnego jestem teraz zajęta. Walka z rakiem oznacza pokonanie własnych słabości, własnego ego. Nie mów mi nie chce mi się, powiedz mi lepiej, dlaczego wolisz umrzeć niż przepracować jakąś emocje z dzieciństwa. Twoje wnętrze to twój dom, rak jest plaga karaluchów i szczurów, myślisz, że postawienie na środku mopa i wiadra z wodą wystarczy by było czysto. Weź się do roboty póki nie jest za późno. Do tego domu ja nie mogę wejść by zrobić coś za ciebie, te porządki musisz zrobić sama. Czas gra tu kluczową rolę, a nie wiemy ile go mamy, bo gryzonie, korniki i karaluchy podgryzają główny strop, musisz zrobić porządki i się ich pozbyć zanim się wszystko zawali.  Nie chce ci się – pewno, że ci się nie chce, a przed generalnymi porządkami w domu to się komuś chce wziąć do roboty. Pewno, że się nie chce, ale robimy to, bo to jedyny sposób by w domu było pachnąco czysto świeżo i zdrowo. Czas zacząć wiosenne porządki – im bardziej ci się nie chce to znaczy, że tym szybciej powinnaś wziąć się do roboty. Stańmy z prawdą w oko w oko – nie mamy czasu teraz by cokolwiek odkładać na później, bo możemy się obudzić z ręką w nocniku.  Aby wyrwać chorego z marazmu musimy w nim wywołać gniew. Wtedy najlepiej się sprząta. Nie ma innej drogi wiec niech mi nikt nie mówi, że on chce tylko mu się nie chce. Bo to nie prawda. To oznacza, że chce, ale bez wyrzutów sumienia że to jego wina odejść z tego świata. Poczucie winy to też emocja, którą trzeba przepracować. Wiec do roboty!!!!

Nie wierzmy lekarzowi– on też się czasem myli.

Mama wróciła z sanatorium do domu. Była pełna energii z mnóstwem pomysłów na siebie. Już nie bała się raka, nie bała się o nim mówić. Nie wstydziła się jego skutków. Mieliśmy umówiony termin na radioterapię, mama czuła się dobrze pozostało nam tylko czekać na termin. Wszystko zaczęło się układać po mojej myśli. Ten spokój był złudny podszyty ciągłym niedowierzaniem, czy aby na pewno mama jest zdrowa. Diagnoza, te tragiczne rokowania lekarzy snuły się za nami niczym złowrogi cień.

Pewnego dnia nas dopadły – mama poczuła się gorzej, dostała dziwnych plam na brzuchu i plecach, zaczęła odczuwać w tej okolicy ból, była osłabiona. Spanikowała, to na pewno przeżuty, widmo śmierci stanęło nad nią jak złowroga chmura. Wszystko wróciło. Strach, lęk, niedowierzanie. Szybko umówiła się na wizytę do swojego lekarza rodzinnego. Lekarz obejrzał wyniki, wypis ze szpitala, potem zbadał mamę i postawił diagnozę- przerzut poszedł na skórę. Rak opanował już cały organizm. Wypisał mamie silne leki przeciwbólowe. To wszystko, co mógł w takiej sytuacji zrobić. Mama była krótko po chemii, na radioterapie miała iść dopiero za miesiąc – nic więcej nie mógł zrobić.

W tym czasie byłam 150 km od mamy w miejscowości w której mieszkam i pracuję , byłam w pracy. Nagle telefon od mamy: w słuchawce jakieś szlochy płacz, że mama jednak umiera, że to koniec. Kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi. Zrozumiałam tylko tyle, że mama jest w panice i że była u lekarza rodzinnego, który stwierdził przeżuty i postawił znaną już diagnozę – to kwestia tygodni proszę brać leki przeciwbólowe. Myślałam szybko, nie miałam czasu na zastanowienie. Myślę sobie jak ten matoł po studiach medycznych, który przez pół roku przed diagnozą, co tydzień mamę badał i nie widział żadnych oznak raka płuc. Wysyłał tylko ją po omacku od jednego specjalisty do drugiego. Nagle bez żadnych dodatkowych badań tylko patrząc na nią i na wypis ze szpitala zrobił się specjalistą od onkologii.

Pytam wiec mamy: Czy powiedziałaś temu lekarzowi, że leczyła się na raka i brałaś chemię.

Mama na to : że tak przed lekarzem się przecież takich rzeczy nie ukrywa. Wszystkie wypisy wzięła i mu pokazała.

Wsiadłam na mamę: Czyś ty zgłupiała do reszty, po co mu to pokazywałaś. Po co ma się wysilać i cię badać jak już ma, co w kartę wpisać i rączki czyste. Za swoją głupotę, teraz proszę jechać do miasta obok – prywatnie się zarejestrować i to już w tej chwili. Nic nie mówić lekarzowi o raku, że się leczyłaś. Tylko powiedz mu tu mnie boli tu mnie strzyka i niech główkuje, co ci może być. Zobaczymy czy bez twoich podpowiedzi drugi tez będzie widziała raka na skórze.

Trochę na mamę nakrzyczałam, bo mnie zdenerwowała tym szlochaniem i tą prawdomównością u lekarza. Zaniepokoiłam się, ale co miałam myśleć. I tak trzeba zawsze skonsultować diagnozę u drugiego lekarza – to zawsze pierwszy krok. Do mamy moje argumenty trafiły.

Wieczorem oddzwoniła do mnie przeszczęśliwa. Okazało się, że ma półpaśca. Lekarz patrzył na nią jak na wariatkę, bo jak powiedział mamie swoją diagnozę mama ze szczęścia mało go nie pocałowała. Biedak chyba nigdy nie widział tak szczęśliwego chorego z powodu tego, że ma półpaśca. Mama nie przyznała się temu lekarzowi, że się leczyła na raka płuc. Dostała na półpaśca leki przeciwwirusowe. Po tygodniu brania leków po objawach nie było śladów.

Moja rada – zawsze konsultuj wyniki, objawy choroby u drugiego lekarza, nie przyznając się do wcześniejszej diagnozy i konsultacji.

Kosztowało nas to jeden dzień nerwów i tyle. Tak naprawdę idąc do lekarza mamy do niego zaufanie, że ma wiedzę i będzie wiedział jak nas wyleczyć. Niestety nigdy nie wiadomo, na jakiego matoła się trafi, czy to jego gorszy dzień czy nie, w końcu to też ludzie i pomyłki się zdarzają, czasami tragiczne w skutkach. Niestety lekarze należą do tej grupy społeczeństwa, że nigdy do swoich pomyłek się nie przyznają, jeden drugiego kryje. To ich taka zmowa milczenia. Gdyby mama wtedy nie skonsultowała tego u drugiego lekarza, skutki mogłyby być tragiczne. Po pierwsze męczyłaby się, bo półpasiec boli, trułaby się środkami przeciwbólowymi, psychicznie była zdruzgotana. Bo jak ma się czuć chory z wizją rychłej śmierci bez możliwości leczenia. Nabrałaby pewności, że jej metoda leczenia, pracy nad sobą jest nieskuteczna i być może zaniechała pracy nad sobą. Zdarzenia mogłyby się potoczyć lawinowo niczym samo sprawdzająca się przepowiednia. Dlatego nie wierzmy bezgranicznie jednemu lekarzowi –konsultujmy się u innych. Nie przyznawajmy się do wcześniejszych diagnoz niech ten drugi lekarz też pogłówkuje, co nam może być tylko po objawach i wynikach. Jedna pomyłka lekarza – może kosztować kogoś życie. Nie dajmy się – sprawdzajmy, konsultujmy się i to gdzie się da. Teraz opisując i wspominając tamtą wydarzenie wydaje mi się nawet zabawne. Tylko wtedy było, tragiczne, smutne i kosztowało nas wszystkich sporo nerwów. Dopiero jak mama wyleczyła się z półpaśca sama uwierzyła, że to ten drugi lekarz mówił prawdę a nie pierwszy. Niepewność zawsze gdzieś zostaję.

Życzę wszystkim chorym trafionych diagnoz i lekarzy z powołaniem na swojej drodzę do wyleczenia.

 

Radioterapia- bez USG węzłów chłonnych nas nie przyjmą!? To jakaś kpina!

Tak po dość burzliwych przejściach doczekaliśmy się w końcu na radioterapie. Mamie bardzo na tym zależało, chciała nabrać pewności, że rak odszedł bezpowrotnie. Ja chciałam zakończyć leczenie konwencjonalne, by mieć pewność, że niczego nie pominęliśmy.

Pojechałyśmy na termin, długo wyczekiwany. Zważywszy, że to onkologia i niby czas ma tu ogromne znaczenie. Lekarz obejrzał wyniki i zażądał od nas USG węzłów chłonnych.  Specjalnie mu tego wyniku nie dałam. Przecież, nie dostaliśmy na to badanie skierowania, bo się Mamie nie należało. Owszem zrobiliśmy to badanie prywatnie, ale ten lekarz o tym nie wiedział. Chciałam by teraz zrobili, je na fundusz. Postanowiłam nie przyznawać się, że mamy zrobione to badanie prywatne. Ku mojemu zdziwieniu, lekarz się zdenerwował, że go nie mamy i zaczął na nas krzyczeć. Wykrzykiwał:, że bez tego mamy nie przyjmą, bo, na jakiej podstawie on ma się oprzeć porównując wyniki. Tłumaczenia, że nikt mamie nie dał na to badanie skierowania, nic nie pomogły, bez tego mamy na radioterapie nie przyjmie i już. To podstawa, by się odnieść do wyników leczenia. W końcu skapitulowałam, widząc, że to nie przelewki. Powiedziałam do lekarza, że mama ma prywatnie zrobione badanie, z normalnego gabinetu, ale niezrobione przez onkologa.  Lekarz wyszarpał mi je z ręki następnie je obejrzał, uspokoił się i powiedział, że się nada. Tym sposobem mamę przyjęli na wyczekaną radioterapie.

Znowu byłam w szoku. Bo jakbyśmy tego badania nie zrobili prywatnie, to teraz mama miałaby zamkniętą drogę na radioterapie? O co tu chodzi? Dlaczego jeden lekarz robi pod górkę drugiemu?  Biedny bogu ducha winny chory zbiera bencki za brak kompetencji lekarza, który się uparłby mu tego skierowania nie dać, bo i po co. Nabrałam przekonania, że trzeba do końca awanturować się i głośno upominać o swoje. Tylko, że jak człowiek zmaga się z chorobą i to śmiertelną to jak ma jeszcze wykrzesać siły by walczyć z systemem. Z głupotą lekarzy, czy ich niedowierzaniem, że ten konkretny pacjent ma jakieś szanse na wyleczenie. Co to lekarza obchodzi ilu jego pacjentów przeżyje czy umrze? Nie za to mu płacą, by ich wyleczył tylko by leczył. Smutne, ale prawdziwe.

Ten obowiązek spada na rodzinę chorego. Dlatego musimy być czujni, musimy wiedzieć, czego możemy żądać, znać swoje prawa i się o nie głośno upominać.  Inaczej zginiemy w ogonku czekając na swoją kolej. Odsyłani od okienka do okienka. Gorzka się wydaje powiedzenie: w naszym kraju trzeba mieć końskie zdrowie by zacząć chorować. Nasza tragiczna służba zdrowie to niekończące się kolejki, brak zrozumienia dla pacjenta, jego rodziny – wykończyłoby nawet zdrowego. Dlatego musimy, być mądrzejsi od systemu. Głośno krzyczeć upominać się o swoje, wpychać się bez kolejki, być upierdliwym i to bardzo. Tak by lekarz miał nas tak dosyć- by w końcu dał nam to, co chcemy. Niezależnie czy to jest skierowanie na badanie, czy recepta na jakiś lek.

Bądźmy odpowiedzialni!

Czytam mamy wpisy. Właśnie nasunęła mi się myśl: jakie to dziwne, że jakieś przeżycia małej dziewczynki na plebani miało taki wpływ na całe jej życie i choroby. Wydaje się to aż nieprawdopodobne. Gdybym sama nie stosowała tych samach metod pracy nad sobą, wydałoby  mi się to wręcz bezsensu.

Dotarło do mnie,  że zapomnieliśmy wspomnieć o jednej podstawowej zasadzie. Mama zanim zaczęła pracować nad sobą,  wzięła odpowiedzialność za swoje życie. Zrozumiała podstawową zasadę,  wszystko co mi się w życiu przydarza  zaprosiła w jakimś momencie do swojego życia. Dlaczego to zrobiłam? Świadomie nie wie, dochodząc po emocjach do kłębka,  właśnie próbuje to sobie uświadomić i odpowiedzieć na to pytanie dlaczego mi to się przydarzyło? Dlaczego ja?. To klucz do wyzdrowienia.

Każdy z nas musi być szczery sam przed samym sobą i wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Napisałam w tytule : Bądźmy odpowiedzialni!- tylko co to znaczy? Co znaczy dla każdego z nas z osobna.

Mam nadzieje,  że Ty właśnie sam sobie odpowiedziałeś na to pytanie. Co to znaczy być odpowiedzialnym za swoje życie? Jestem pewna, że dla każdego oznacza to słowo coś innego.

Być odpowiedzialnym za swoje życie, to dla mnie przede wszystkim uświadomienie sobie, że wszystko dosłownie wszystko,  co mi się w życiu przydarza przytrafiło mi się na moje własne życzenie. Podświadomie ściągnęliśmy takie doświadczenia do naszego życia. Rozejrzyj się wokół siebie i zadaj sobie pytanie, podoba mi się moje życie? Jeśli jest szczęśliwe i pełne radości to ok. Jeśli nie, to powód abyś wziął odpowiedzialność za swoje życie i zaczął nad sobą pracować. Oczywiście,  że dużo prościej jest powiedzieć nam,  że to nie nasza wina. Łatwo zwalić winę na choroby genetyczne, wychowanie naszych rodziców, środowisko , nauczycieli, brak możliwości podjęcia pracy, nasz rząd który nic nie robi, brak perspektyw itd. itd.

Lubimy narzekać i zwalać winę na wszystkich wkoło. Jeśli należysz do tych osób to czas byś uświadomił sobie,  że tak naprawdę winisz za wszystko siebie, czas popracować nad sobą I pozbyć się tego przytłaczającego ciążącego na tobie poczucia winny. Poczucie winy to tylko emocja którą wywołuje jakaś konkretna myśl, przekonanie, a myśli zawsze można zmienić.

Czas wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Powtarzam,  wszystko co się w Twoim życiu przydarza sam zaprosiłeś do swojego życia. I tylko ty sam możesz zacząć to zmieniać.

Gdy zmienimy myślenie i programy w swojej głowie to świat wokół nas też się do tego dostosuje. Najpierw musimy zacząć być odpowiedzialni.

Często chory na raka mówi : nie mogę pracować bo nie mam siły, lekarz zalecił mi coś innego,  to wystarczy. Tylko to nie lekarz zaprosił tą chorobę do twojego życia i nie on ma moc wyproszenia jej z twojego organizmu. Tylko każdy z nas ma taką moc , tylko nie chcemy z niej korzystać, bo nie chcemy wziąć tej odpowiedzialności za siebie za swoje życie. Poczucie winy jest przytłaczające,  jest to ciężar którego nie jesteśmy wstanie udźwignąć.

To jak z alkoholikiem,  nie może zacząć się leczyć dopóki nie będzie szczery sam przed sobą i nie uświadomi sobie ; Boże to prawda jestem alkoholikiem, to moja wina, sam się doprowadziłem do tego stanu. Puki sam sobie tego nie uświadomi nie ma mowy by wyszedł z nałogu. Połowa sukcesu to uświadomienie sobie problemu. Tak samo jest z każdym z nas. Najpierw musimy sobie uświadomi,  że to my jesteśmy odpowiedzialni za wszystko co nam się w życiu i w naszym organizmie przydarzyło.

Tak to twoja wina. Powtarzam  –   tak to twoja wina. Uświadomiłeś w końcu to sobie.

To dobrze, może cię to trochę przeraża, wydaje ci się,  że to Cię przerasta . Teraz dobra wiadomość – jeśli to Twoja wina to tylko Ty masz moc by to w swoim życiu zmienić. Dopóki nie weźmiesz za swoje życie odpowiedzialności brama do wyzdrowienia jest zamknięta. Nie ważne czy masz przepuklinę, raka, czy zapalenie płuc , droga do wyzdrowienia jest taka sama. Najpierw trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje życie i uświadomić sobie – tak to moja wina podświadomie ściągnąłem wszytko to do swojego życia. Zacząć zadawać sobie pytanie dlaczego to mnie spotkało? Co mi organizm przez to chce powiedzie? Co czuję? Co czuję w tej chwili? Jakie emocje prze zemnie przemawiają. Każdy z nas coś czuje.  Emocje to klucz do wyzdrowienia. Nikt nie może sprawić byśmy coś poczuli, dlatego każdy z nas prace musi wykonać sam.

Mama przerabia teraz program z dzieciństwa, bo chce się dowiedzieć dlaczego jej organizm doprowadził  do zagrożenia życia jakim były przepukliny powstałe w jej brzuchu. Pierwszą rzeczą jaką zrobiła to wzięła odpowiedzialność za to co robiła. Uświadomiła sobie –  ja doprowadziłam sama siebie do tego stanu, podświadomie oczywiście. Nie wpadła w pułapkę typu;  to przez dźwiganie, złą dietę, operacje na wyrostku, lekarzy bo przez nich mam zrosty itd. Nie, Ona wzięła odpowiedzialność za swój stan. Powiedziała sobie : no dobra to moja wina , doprowadziłam siebie do tego stanu, teraz spróbuje się dowiedzieć dlaczego i to zmienić, bo przecież nie chcę aby ta sytuacja się powtórzyła. Teraz przerabiając emocje z dzieciństwa chce się dowiedzieć dlaczego? Dlaczego mój organizm wytworzył te przepukliny, co mi przez to chciał powiedzieć? Co moja podświadomość chce mi powiedzieć?

Mamo jestem z ciebie bardzo dumna. Trzymam kciuki i mam nadzieje,  że wytrwasz w pracy nad sobą do końca, czuję,  że jesteś już blisko celu. Tak trzymaj. Jesteś dla mnie inspiracją. Dziękuję Ci za to.

Każda nasza choroba jest wołaniem o pomoc naszego organizmu, byśmy się opamiętali i zawrócili z błędnego myślenia , powinnam raczej napisać odczuwania emocji. I weszli na drogę radości miłości i szczęścia. Na drogę zdrowia. Jest to praca bardzo trudna, ale możliwa. Tylko ona może sobie pomóc, bo tylko ona wie co czuła w danym momencie i co czuje teraz. Nagrodą  jaką każdy z nas znajdzie na końcu tej drogi – jest naprawdę warta zachodu. Więc weźmy odpowiedzialność za swoje życie i do roboty! Zachęcam z zapoznaniem się z zakładką : leczenie raka radykalnym wybaczaniem (Tam jest opisane jak zacząć prace nad sobą stosując Terapie Radykalne Wybaczanie w skrócie TRW) .

Emocje – to klucz do zdrowia

Krok 1 ) Jestem odpowiedzialny za wszystko co mi się wżyciu przydarzyło.

Krok 2) Muszę być szczery sam przed sobą wsłuchać się w swoje emocje.

Zadać sobie pytanie?  Dlaczego ja? Co czuję w związku z tą sytuacją? Co czuję teraz? Kiedy jeszcze coś podobnego odczuwałam wcześniej?

Emocje to klucz do sukcesu.  Furtka do równowagi wewnętrznej i zdrowia. Jakie właściwie znamy emocje? Czy się do nich przyznajemy? Czy potrafimy je nazwać.

Radość – co to właściwie jest i kiedy ją ostatnio przeżywałam? Czy umiem ją jeszcze odczuwać?

Gniew – jest zły, destruktywny. Czy wolno mi go okazywać?

Płacz, smutek – oznacza słabość. Czy wolno mi płakać? Czy się tego wstydzę i płacze w ukryciu?

Wstyd – postępuje źle, nie chce by ktokolwiek się o tym dowiedział. Zrobię wszystko nawet wbrew sobie, by tajemnica nie wyszła na jaw? Ile jestem wstanie poświecić siebie, dla jednej durnej emocji którą ktoś mi wmówił jak byłem mały?

Lęk – boję się choć tak naprawdę nie wiem czego. Boję się śmierci. Boję się odrzucenia. Boję się że zostanę sama.

Przychodzimy na ten świat właśnie po to by doświadczać emocji. Emocja – to uczucia które czujemy i to one ukazują nam czy jesteśmy w harmonii sami ze sobą i światem czy nie. Każdy z nas odczuwa emocje tzw pozytywne i negatywne, choć tak naprawdę wszystkie są tak samo ważne, ten podział jest trochę sztuczny. To tak jak z porami roku mamy : wiosnę, lato , jesień i zimę. Czy to znaczy że pora roku taka jak wiosna i lato jest pozytywna , a jesień i zima negatywna. Nie , każda z tych pór roku jest ważna. Gdyby nie zima nie umielibyśmy cieszyć się wiosną i latem, to kontrasty pozwalają zauważać nam różnice. Pozwalają zdecydować co lubimy a czego nie.

Gdy przychodzimy na świat instynktownie umiemy okazywać emocje, swobodnie przechodzimy od płaczu,  do radości. Przepływ jest naturalny nie wymuszony, harmonijny. Z czasem tak jakbyśmy zatracali tą zdolność. Wychowanie mówi chłopcu nie płacz, to okazanie słabości. Chłopcy często tłumią płacz. Dziewczynce mówi się że nie wolno krzyczeć, bić , okazywać gniewu bo to złe. Dziewczynki często tłumią gniew, agresje w sobie. Od małego jesteśmy uczeni jak stłumiać emocje, a powinniśmy raczej dzieci uczyć jak ich słuchać i jak sobie z nimi radzić. Każda tłumiona emocja w przyszłości może zaowocować jako choroba. Często się mówi o chorobach genetycznych, występujących w danej rodzinie, to geny mówimy. Geny, czy wychowanie? Czy przekonania przekazywane z pokolenia na pokolenie? Myślenie, że to geny zwalnia nas z poczucia winy, ale też odbiera szanse zapanowania nad problemem. Patrz krok 1 – bądźmy odpowiedzialni za swoje życie. Jeśli to wychowanie tzn.: przekonania, które wpojono nam z mlekiem matki przekazywane z pokolenia na pokolenie? To oznacza, że to owszem i nasza wina, ale też oznacza że mogę zapanować nad problemem. Emocje są moje i tylko ja wiem co odczuwam i ja mogę w każdej chwili je zmienić. Poczucie winy i wstyd to też emocje nad którymi powinniśmy pracować , by się ich pozbyć. W nagłówku na stronie głównej migają zdjęcia dziecka w momentach przeżywania pełnej radości. Jest to jedno i ciągle to samo dziecko. Nawet na tych zdjęciach widać że w pierwszych latach życia ta radość jest pełna spontaniczna. Z biegiem czasu już nie umiemy się tak cieszyć, potrafimy się tylko uśmiechać. Zadaj sobie pytanie? Kiedy się tak cieszyłem całym sobą? Pamiętasz  ten moment? Jaką szczęśliwą chwile pamiętasz z wczesnego dzieciństwa? Gdy miałeś  5, 3 , 2 lata. Czy w ogóle sobie takie chwile możesz przypomnieć?

Ja jak zaczynałam prace nad sobą – miałam pustkę, nic nie mogłam sobie przypomnieć. Przecież to nie możliwe bym się nie śmiała, nie przeżywała radości spontanicznie kiedy byłam dzieckiem? Kiedy i co spowodowało, że się zamknęłam w sobie? Zamknęłam się na radość? Dlaczego pozwoliłam by w moim życiu zapanowała zima. Przeżywałam głównie przykrość, smutek, wstyd i tłumiony gniew. Jak mogłam na to pozwolić? Gdzieś po drodze zgubiłam radość życia. Mama pracując nad sobą pokonała raka. Ja stosując te same metody odzyskałam spokój , poczucie własnej wartości i radość życia. Przypomniałam sobie co to szczęście, co to znaczy śmiać się całym sobą. Zaprosiłam wiosnę do swojego życia. Czy to oznacza że nie przeżywam smutku, gniewu? Nie – po prostu ich nie tłumię.  Pozwalam im odejść i na to miejsce wejść radości , tak jak można zaobserwować u małego dziecka. Gdy pracując nad sobą poczujesz pełnię  radości i miłości , będziesz wiedział o czym piszę.

Uświadomienie sobie jakim darem są emocje to klucz do sukcesu. Bądźmy szczerzy przed sobą i wsłuchajmy się w swoje emocje. Kiedy jesteśmy chorzy o tyle jest łatwiej, że te emocje są na wierzchu łatwiej nam je nazwać, określić. Więc i łatwiej na nich pracować. Co teraz czuję? Kiedy się jeszcze tak czułam wcześniej? To początek do TRW. Zachęcam wszystkich do pracy nad sobą. Nie czekajmy, aż usłyszymy diagnozę, zacznijmy prace nad sobą już dziś.

Pozdrawiam i życzę wszystkim dużo zdrowia

Agnieszka

 

 

20 myśli nt. „Poradnik

  1. Vao m88 com

    You can definitely see your skills within the article you
    write. The world hopes for even more passionate writers such as you who aren’t
    afraid to say how they believe. Always follow your heart.

    Odpowiedz
  2. Iren Autor wpisu

    Witam!
    Dziękuję za komentarz. Ostatnio z terapeuty korzystałam 11 lat temu, adresy są już nie aktualne. Terapie prowadzę sobie sama, czasem pomaga mi córka. Byłam na warsztatach u samego Colina C. Tipping. Teraz w warszawie jest Pani Irena Polkowska propagatorka Radykalnego Wybaczania, prowadzi pod Warszawą warsztaty. Byłam 11 lat temu na jej warsztatach, po tych warsztatach niesamowite wrażenie pozostało do dnia dzisiejszego – polecam. Ostatnio pokazywał Panią Polkowską Nieznany Świat Zdrowia. Wpisać w goglach – Irena Polkowska Radykalne wybaczanie i kontakt się ukarze. Pozdrawiam

    Odpowiedz
  3. Iren Autor wpisu

    Witam!
    Z powodu bólu bardzo cierpiałam, też nie brałam tabletek bo nie były skuteczne, a nie chciałam brać zastrzyki przeciwbólowe. Skupiałam się na bólu i prosiłam Matkę Boską Licheńską o złagodzenie bólu, modliłam się swoimi słowami. Kierowałam ŚWIATŁO MIŁOŚCI na ból i ból naprawdę łagodniał, początkowo myślałam, że to przypadek, ale później przekonałam się, że promienie ŚWIATTŁA MIŁOSCI pomagają naprawdę. Pani Kasiu można wspomóc chorego modlitwą i medytacją. Wizualizować, czyli w wyobraźni Światło Pana Jezusa nakierować promienie na miejsce bolące chorego. Serdecznie pozdrawiam

    Odpowiedz
  4. Kasia

    Witam Pani Ireno! U mojego tatusia zdiagnozowano raka płuc. jesteśmy dopiero na początku walki z chorobą. Mam pytanie ponieważ mojego Tatusia męczą bóle w klatce piersiowej nie chce za bardzo brać żadnych przeciwbólowych tabletek. A jak Pani radziła sobie z bólem?

    Odpowiedz
  5. ula

    Z tym wpisem slugo czekalam Pani pewnie wie ze jest Wielka niesanowita osobowosc i pewnie tez po to znalazla sie Pani na tej ziemi zeby pomoc np mnie mlodej zonie wierzacej w wygrana walke w zycie mojego meza.choroba to tylko etap bedzie ich wiele jak u Pani i licze ze bedzie wiecej tych radosci smutkow mamy az nadto.moj maz ma tez tego raka ma 40lat i sile choc i zle dni sa nie bede opowiadac naszych dziwnych losow i ciezkiego niemniej zycia Pani dziekuje jestem bardzo wdzieczna za Pani bloga

    Odpowiedz
    1. Iren Autor wpisu

      Witam. Pani Ulu muszę uzupełnić moją odpowiedź na komentarz, co do medycyny niekonwencjonalnej. Ja korzystałam z pomocy terapeutów i muszę przyznać, że niektórzy byli skuteczni i odpowiedzialni. Wielu niestety było i nadal są szarlatani, którym obojętne jest dobro chorego i zalecają różne specyfiki, które wraz z przyjmowaną chemią mogą być szkodliwe. Ja podczas swojego leczenia akademickiego unikałam zioła, bo uznałam mimo zaleceniom terapeuty, że wraz z chemia mogą wzajemnie się zwalczać i osłabiać moją odporność. W pierwszym roku leczenia unikałam też suplementów diety, poza nielicznymi wyjątkami, np. brałam olej z chrząstek rekina. Natomiast piłam dużo naturalnych soków warzywnych i trochę mniej soków owocowych/soki owocowe źle przyjmowałam/ Wiedziałam, że na pewno nie może mi zaszkodzić ”Radykalne Wybaczanie” ; „Reiki” „Medytacje” pozytywne myślenie. Uważam, że w ogóle medycyna energetyczna może wspomagać leczenie akademickie. Proszę uważać na przyjmowane różne specyfiki, zioła, głodówki itp. Może są skuteczne oddzielnie, ale stosowane łącznie z innym leczeniem mogą być szkodliwe. Życzę w leczeniu dużo sił, trafnych wyborów metod i skutecznego wyleczenia.

  6. ula

    Witam cZytam bloga Pan ciesze sie ze jestescie ze to wszystko przezylyscie i opisalyscie w wielu rzeczach jestescie dla mnie wskazowka i radoscia ze istnieja Pani Irena.moj maz zachorowal w zeszlyn roku jest po chemii po naswietlaniu teraz w sanatorium ja 2lata po slubie mam glowe pelna smutkow i zlych mysli wtedy czytam i wierze ze kazdemu moze sie to udac
    Wiem ze i mojemu mezowi sie uda musi i zarowno Pani jak Pani Mama jestescie dla mnie wazne w tej bezlitosnej walce dziekuje

    Odpowiedz
  7. Marta

    U mojego 37 letniego męża zdiagnozowano tego samego raka. Jest po pierwszej chemii minelo7 dni od pierwszego wlewu źle sie czuje. A ja zupelnie nie wiem co mam robić. Na apetyt ale je bardzo mało jak to sie mówi „je oczami” chcialabym mu jakos pomóc ale nie wiem jak.Prosze o rade wydaje mi się ze ten pasożyt nim zawladnął.Jaka metode niekonwencjonalna zastosować.Bardzo prosze o rade.

    Odpowiedz
    1. Iren Autor wpisu

      Witam. Najważniejsze co powinno się zrobić, to zmotywować męża do walki z rakiem, jeśli będzie bierny to wszystkie kuracje będą mało skuteczne. Następnie ważne, aby chory zaakceptował chorobę i uświadomić mu, że jeśli sam nic więcej od siebie nie zrobi to umrze, a szkoda bo walka na pewno jest trudna, ale możliwa do wygrania. Polecam książkę L.Hay – MOŻESZ UZDROWIĆ SWOJE ŻYCIE, oraz RADYKALNE WYBACZANIE – C.C.Tipping. To dobrze, że ma ochotę jeść nawet oczyma, to jest dowodem, że fizycznie organizm się nie poddał i dzielnie walczy, tylko upomina się o witaminy aby mieć środki do walki. Po chemii chorzy mają wysuszony przełyk, a nawet czasem robią się rany, na to ulgę powinno przynieść zaparzone zmielone siemię lniane do picia. Ja nie mogłam jeść i czułam wręcz wstręt do jedzenia, ale mogłam pić i córka robiła mi wyciskane soki z warzyw z dodatkiem soku z cytryny. Dużo piłam soku z czerwonych buraczków z marchewką i sokiem z cytryny, sok z buraków czerwonych oczyszcza krew. Proszę zadbać o podniesienie układu odpornościowego, podając choremu dużo witaminy C / najlepiej lewoskrętną/ i inne jak: witaminę D3; K2; E; magnez z witaminami z grupy B i dużo soków pić, ale unikać napojów z kartonów i żywności z puszek bo mają dużo szkodliwej chemii. Polecam terapeutę który pomorze w terapii emocjonalnej, bo rak to choroba somatyczna i praca z własną podświadomością daje niebywałe efekty i to takie, że cud może stać się faktem i nastąpi uzdrowienie. Zalecam, aby terapie emocjonalne prowadzić nie przerywając leczenia akademickiego, to naprawdę nie koliduje. Dobra wiadomość taka, że rak drobnokomórkowy jest wrażliwy na chemię a młody organizm silny powinien dobrze chemię znieść, tylko należy wspomóc i wzmocnić układ odpornościowy witaminami i terapią emocjonalną. Terapia z własną podświadomością rozładowuje stres, a tym samym wzmacnia układ odpornościowy. Poza tym drogą do zdrowia są uprawiane długie spacery, zważając aby się nie przemęczać. Proszę pytać w miarę swoich możliwości odpowiem chociaż na odległość i bez czynnego udziału chorego trudno jest pomóc mimo szczerych chęci. Życzę sukcesów w walce z rakiem innej opcji nie ma. Pani Marto przy tak silnym wsparciu jakie Pani udziela, mąż ma szansę raka pokonać z czego z całego serca życzę. Irena

    2. Iren Autor wpisu

      Dziękuję za komentarz i miłe słowa. Takie komentarze motywują mnie do wpisów na blogu. Wiara czyni cuda i to wcale nie slogan. Jak Pani wiara w wyleczenie udzieli się mężowi, to rak nie będzie miał szans u Was na przetrwanie. Ja głęboko w to wierzę i trzymam za Was kciuki. Luiza Hay i wielu innych uczonych potwierdzają, że nie ma nieuleczalnych chorób, są tylko nieuleczalni ludzie. U mnie i u tysięcy innych to się potwierdziło. Ja próbowałam wiele metod jednocześnie, uważając, aby nie były szkodliwe. Każda z metod jeśli nawet była tylko trochę skuteczna, to osłabiała raka i podnosiła moją odporność, aż w końcu rak padł. Akcentuję, że ja jednocześnie przyjmowałam chemię i radioterapię i każdemu polecam, aby nie rezygnowali z leczenia akademickiego. Według mnie przy agresywnym raku, nie ma jednej skutecznej metody, dlatego stosowałam wiele metod i podkreślam, że prawie jednocześnie. Życzę dużej wiary i sił w skutecznej walce z chorobą.
      Irena

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *