Pokonałam wiele chorób, ale nowe problemy zdrowotne dotykają mnie, bo dają o sobie znać nieuświadomione toksyczne schematy, najczęściej budowane w okresie wczesnego dzieciństwa.
Czasem zastanawiam się, czy warto było dać tak wiele wysiłku i trudu, pozbywając się wcześniejszych chorób, skoro ciągle dają znać o sobie nowe dolegliwości zdrowotne?
Muszę jednak przyznać, że nabyte doświadczenie w samo uzdrawianiu pozwala mi szybko reagować na pojawiające się dolegliwości, zanim one się rozwiną w poważną chorobę, co nie znaczy, że uwalnianie toksycznych emocji stało się dla mnie łatwe. Nadal kosztuje mnie to sporo wysiłku, ale odzyskane zdrowie jest bezcenne.
Niedawno stało się dla mnie jasne, że coś nie tak jest z moimi przekonaniami. Moje ciało taką informację mi dało, kiedy zaczęłam się czuć coraz gorzej. W ciągu dnia musiałam leżeć osłabiona i obolała. Moje serce dawało znać bolesnym kłuciem, a okolice trzustki i wątroby opanował mocny ból.
Zdając sobie sprawę, że choroby ściągamy sobie sami, ułatwiło mi to zadanie sobie odpowiedniego pytania. Już wiem, że przy trafionym pytaniu, odpowiedzi pojawiają się same, więc jestem czujna. Zadałam sobie pytanie za co tak siebie ponownie ukarałam? A jak kara, to znaczy, że mam w sobie jakieś poczucie winy, które z jakiegoś powodu teraz się uaktywniło w moim ciele.
Weszłam w medytację, by poczuć prawdziwe uczucia tu i teraz. Kierując się zadanym pytaniem, od nitki do kłębka weszłam do źródła problemu, które znajdowało się w dalekiej przeszłości.
Wizualnie zobaczyłam siebie niczym na filmie, jak miałam dokładnie 3 latka i sześć miesięcy. Widzę siebie w lesie, a obok dość wysoko na hamaku zrobionego z płachty uwieszonej na drzewie śpi mój malutki braciszek. Wiem, że mam go pilnować, aby nie ukradli go „cyganie”. Próbuję daremnie zobaczyć czy czasem się nie obudził. Czuję przejmujący strach przed wilkami. Jako trzy letnia Irenka oceniłam błyskawicznie, że braciszek jest wysoko i przed wilkami bezpieczny, ale ja wystawiona jestem wilkom na widok, a tym samym na pożarcie. Przerażona płaczę i szukam schronienia. Szybkim ruchem znalazłam się w dołku pod krzakiem i z daleka przez łzy obserwuję hamak ze śpiącym braciszkiem.
Nie wiem, jak znalazłam się w domu z pytaniem, gdzie jest mój maleńki braciszek? Wszyscy pytani odpowiadali mi, że porwali go „cyganie”.
Od tak okropnej wiadomości ja, będąc trzy letnim dzieckiem zamarłam i poczułam się winna. Zrobiło mi się bardzo smutno i martwiłam się co mu tam porwani zrobią. Dotarło do mnie, że straciłam braciszka, a bardzo go kochałam. Czułam się zła, niedobra, bo nie upilnowałam braciszka, nie ważne, że bałam się wilków, ja byłam już duża, miałam 3,5 roku, a on był taki malutki.
Widzę siebie jak chodzę po całym domu smutna bez celu, bez chęci na zabawę. Ciągnięta przez kolegę poszłam do sąsiadów idąc za nim jak cień. Aż nagle przez otwarte drzwi podejrzałam jak mój mały braciszek z gołym tyłeczkiem raczkuje sobie przy oknie przy ławie.
Ten widok bardzo mnie ucieszył, zaskoczył i zdumiał, że braciszek się odnalazł i nikt mnie o tym nie powiedział, a ja tak bardzo o niego się martwiłam niepotrzebnie.
Nikogo nie obchodziło, że ja się martwiłam, nikt mnie o odnalezieniu braciszka nie powiadomił, tylko jeszcze przygadywali, że to z mojej winy braciszek zaginął.
Automatycznie za to zaprogramowało mi się przekonanie, że Rodzice, ciocie i wujkowie mnie nie kochają i nikogo nie obchodzi, że ja za braciszkiem wylewam łzy. Nie upilnowałam go, to mam za swoje.
Przekonanie – „Nikt mnie nie kocha”. „Zmartwienia są wynagradzane” „Jak bym się nie zamartwiała, braciszek by się nie odnalazł”
W dorosłym życiu skutkowało to tym, że zawsze w pierwszej kolejności otrzymywał np. śniadanie mąż, chociaż małe dziecko płakało. Powstawały u mnie wewnętrzne konflikty, bo dzieci kochałam nad życie i nie mogłam pogodzić obsługę despotycznego męża z opieką nad dzieckiem. Dziś nie dziwi mnie, że już za młodu chorowałam, miałam usuwany pęcherzyk żółciowy i problemy z nerkami. Wraz ze zmianą świadomości, toczyłam z mężem walkę o zaspakajanie w pierwszej kolejności potrzeb dzieci, aż skończyło się rozwodem, ale w podświadomości ciągle czułam się winna.
Teraz wiem, że mój pierwszy mąż był projekcją moich destruktywnych przekonań.
Z tego też powodu, dopóki dzieci się nie usamodzielniły, nie chciałam z nikim wchodzić w związek.
Z perspektywy czasu wiem, że mnie jako trzylatkę nastraszyli, abym pozostawiona już nigdy nie oddalała się od braciszka, bo bali się, że mogę gdzieś zabłądzić, lub utopić się w bagnach.
Nikt z dorosłych w owym czasie nie przypuszczał, że z powodu nastraszenia uczynią mi taką krzywdę. Dzieci w powojennym okresie były bardzo doceniane, kochane i ważne. Niestety to były czasy, kiedy małe dzieci na okres pilnych prac zostawiano same w różnych miejscach. W tamtym okresie nie było dramatu z tego tytułu, że małe dzieci zostały same. Tylko kiedyś nawet nieznajomi byli dobrymi wujkami i ciotkami i w potrzebie jak byli w pobliżu udzielali pomocy, opieki i w razie konieczności powiadamiali Matkę. Nikomu nie przyszło do głowy by dzwonić po milicję, że dziecko jest samo i potrzebuje pomocy.
U mnie po spojrzeniu na zdarzenie w innym świetle, automatycznie nastąpiło samo wybaczanie oraz wybaczanie wszystkim opiekunom.
Otworzyłam się na miłość, bardziej pokochałam siebie, a moi bliscy na tym korzystają, bo mam dla nich teraz więcej miłości. Dolegliwości ciała zniknęły i poczułam radość, przypływ energii i wielką ulgę.
Im bardziej kochamy siebie, tym więcej możemy ofiarować innym. Życzę wszystkim dużo MIŁOŚCI.
Irena