CZEGO BOI SIĘ RAK

 

Absolutnie nie wierzyłam w swoje wyzdrowienie, bo mój rak płuc był nieoperowalny i nieuleczalny, ale wstąpiła we mnie na niego taka złość, że aż agresja ujawniała się u mnie na zewnątrz. Prowokowana tą złością postanowiłam zrobić mu emocjonalny taki „kogiel mogiel” by pożałował, że wybrał mnie za ofiarę.

Może mój sposób myślenia nie był ani mądry, ani profesjonalny, ale umierając taką miałam wiedzę i myśli o raku, kiedy już wszystkie metody zawiodły.

Trochę poczytałam, trochę kierując się intuicją, przy pomocy córki zrobiłam sobie listę co rak lubi, a co jemu szkodzi.  Podczas modlitewnej medytacji wyciągnęłam wniosek, że chyba najbardziej lubi mój dotychczasowy zdrowy styl życia, dlatego u mnie tak się rozpanoszył.

Im bardziej jemu ze mną było dobrze, ja czułam się coraz gorzej. Gdzieś około rok przed diagnozą intensywnie zaczęłam szukać pomocy u lekarzy różnych specjalności, szamanów i terapeutów z powodu coraz dokuczliwszych dolegliwości. Najpierw bardzo wzmógł mi się ból kręgosłupa, doszedł niesamowity ból głowy, duszności powodowały, że miałam coraz większą trudność z wejściem pod górkę, wejście po schodach stało się masakrą, ogólne osłabienie, silne pocenie się, obolałe wszystkie mięśnie gorzej jak przy grypie, co tydzień większe obrzęki nóg i pod oczami.  Do tego doszły zaniki pamięci, które pogarszały się z dnia na dzień, myślałam, że dopadła mnie   choroba Alzheimera, ale o tym nikomu nie wspominałam, bo się wstydziłam. Jeszcze wierzyłam, że dolegliwości fizyczne miną, ale z pamięcią może być gorzej, bo traci się ją bezpowrotnie. Złościło mnie jak coraz bardziej przez innych było zauważalne, że moja pamięć szwankuje. W końcu tak się stało, że bóle kręgosłupa i głowy były nie do wytrzymania tak bardzo, że stan mojej pamięci był już bez znaczenia.

Zawsze myślałam, że kiedyś i do mnie los się uśmiechnie i zasmakuję jeszcze trochę lepszego życia. Zamiast tego, zaczęły się okropne bóle, utrata pamięci i rak płuc nieoperacyjny i nie do wyleczenia. Zostałam przyciśnięta do muru i musiałam zaakceptować fakt, że w ciągu 6 miesięcy odejdę na zawsze z tego świata i już nigdy tutaj nie powrócę, aby cokolwiek jeszcze wyjaśnić, dogadać się, czy przeprosić.

Za to wszystko co mi narobił ten mój rak płuc, wstąpiła we mnie ogromna na niego złość. Musiałam się dowiedzieć co u mnie jemu zasmakowało, że się w takim tempie u mnie rozwinął i tak po cichutku niepostrzeżenie.

Wpadłam na niego w taki szał, że już dla mnie nie było ważne, czy ja sobie zaszkodzę, najważniejsze, aby on został poskromiony, a ambicją moją się stało, że skoro on mnie, to ja jego też wykończę i postanowiłam, że on padnie razem ze mną

Chodziłam nadal do wielu znanych terapeutów i lekarzy, ale już nie byłam zdyscyplinowaną pacjentką jak do tej pory, nie przestrzegałam niczyich zaleceń. Stało się tylko ważne czy rak we mnie trochę mniej zipie.

Podjęłam z rakiem walkę z lądu, morza, powietrza i czym się dało, nie zważając już na nic, czy to niezgodne obojętnie z jaka medycyną, z konwencjonalną, czy niekonwencjonalną, przecież pod ich opieką rak się rozwijał i byli bezsilni.

Racjonalne podejście do leczenia, przeplatało się z intuicyjnymi wyborami różnych terapii jednocześnie. Moja wiara w moc modlitwy, wielokrotnie była zachwiana. Stosowałam jednocześnie kilka terapii na raz, łącząc z sześcioma cyklami chemii. Przerwy w niektórych terapiach następowały, podczas trzech dni, kiedy byłam w szpitalu na chemii np.; nie mogłam prowadzić medytacji, w pobliskiej miejscowości pod piramidą, z której korzystałam codziennie, mimo zimna i śniegu. Poduszka i koc wystarczającym były zabezpieczeniem od zimna. Do akupresury stóp przychodził masażysta, czasem syn mnie podwoził. Wałki do masażu stóp często używałam w ciągu dnia w miarę możliwości i aby mi się przypomniało, leżały na widoku. W pokoju słuchałam z płyt muzyki relaksacyjnej, płyty medytacyjne i z zabawnymi anegdotami. Oglądałam krótkie filmy o cudownych wyleczeniach i samowyleczeniach. Zmuszałam się do picia świeżych soków i do dziwnego jedzenia, np. surowej wątroby.

Terapeuci zalecali dietę wegańską, wegeteriańską, czy nawet głodówkę, ja im nie byłam posłuszna. Lekarze ostrzegali, nie torturować się sokami i jedzeniem, ja mimo wszystko nie byłam posłuszna.

Ja tylko wsłuchiwałam się w siebie i kierowałam się tylko tym, czy jestem trochę silniejsza, a rak czy trochę we mnie słabiej zipie.

Moja walka okazała się skuteczna, nieuleczalny rak płuc został pokonany

Kierując się intuicją zaczęłam postępować z sobą dokładnie tak, czego rak nie mógł znieść.

Okazało się, że rak nie znosi;

– jego akceptacji

– złości na niego – złość była moją motywacją do działania

a najbardziej nie pasowała jemu moja utrata wiary w autorytety i w moje przekonania/które później okazało się, że są fałszywe/

poddania się śmiertelnej chorobie, mimo złości nawet w modlitwach nie prosiłam o zdrowie, tylko prosiłam o wybaczenie – w ten sposób uwolniłam się z poczucia winy i lęków, jak się okazało, zabrałam mu jego podstawową pożywkę.

Zauważyłam, że wielu chorych po diagnozie śmiertelnej choroby, tym bardziej słuchali różnych zaleceń lekarskich czy terapeutycznych, nie zmuszali się też do jedzenia, picia i ruchu. Po co twierdzili? Jest 21 wiek, w kroplówce dożywią, dadzą środek przeciwbólowy i można spokojnie leżeć, ewentualnie cichutko się modlić, póki się nie zaśnie. Dlaczego nie, można i tak i nie ma w tym nic złego.

Ja zmotywowana złością do wszystkiego się zmuszałam. Do picia soków, jedzenia – zaczęłam jeść wbrew zaleceniom tłuste rosoły z kaczek/jadłam nawet tartą wołową surową wątrobę-okropność/, nie chciało mi się w ogóle ruszać. Wyjście z domu było masakrą, ale wychodziłam. Pilnowanie brania leków homeopatycznych, przed jedzeniem, po jedzeniu, przed piciem, po piciu –okropnie uciążliwe, zapominałam, myliłam się, ale jakoś brałam. Telewizji prze 8 miesięcy w ogóle nie oglądałam, w moim pokoju TV nie było. Korzystałam z energii REIKI, słuchałam pozytywnych płyt, oglądałam filmy komedie, czytałam pozytywne książki.

Do terapii z Arkuszami Radykalnego Wybaczania się zmuszałam trochę z innego powodu, w ten sposób żegnałam się z obecnym życiem. Tak mówiąc szczerze, to zaczynając przygodę z ARW też nie wierzyłam, że będzie skuteczna.

Wszystko pokonywałam z uporem maniaka, aż z czasem złość na raka przeszła i przerodziła się w dziwną relację, trudną do określenia w jaką, chyba dlatego, że zauważyłam u siebie pozytywne zmiany i to, że chorobę zaczęłam traktować jako informacje dla mnie.

Podkreślam, że moja walka z rakiem różniła się znacząco od obserwowanych chorych którzy niby podejmowali się różnych metod, ale nie jednocześnie jak ja, tylko w pewnych odstępach czasowych i nie wiem, czy ktoś zdołał z tych wszystkich metod za życia skorzystać, bo niestety już dawno nie żyją.

Nie oceniam, czy inni robili dobrze, czy źle. Ja tylko mówię, że może dlatego wyzdrowiałam, że postępowałam inaczej, niż wielu chorych.  Zrobiłam rakowi taki „kogiel mogiel” że nie mógł przetrwać i po 14 latach nadal cieszę się zdrowiem, czego z całego serca życzę wszystkim chorym.

Irena

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *