Archiwa autora: Iren

Naznaczona rakiem płuc

 

 

Mnie w życiu nigdy nie było łatwo, a teraz przez raka skomplikowało się jeszcze gorzej, a radzą mi, abym   starała się żyć normalnie, jak by to było możliwe.   Zastanawiam się, czy nie lepiej by mi było umrzeć,  jeśli muszę resztę życia układać sobie  pod raka tak,  aby jemu to się nie podobało.

Kartka z pamiętnika 14.10.2005r.

Już sporo czasu upłynęło od zakończenia mojego leczenia, ale moja walka z rakiem nadal trwa. Niestety po leczeniu nie usłyszałam upragnionych słów  ” komórek rakowych nie stwierdzono”, najgorsze, że tych słów od lekarzy nie usłyszę już chyba nigdy.

Złości mnie to, że nie wiem kto z nas bardziej przetrzymał silnie trującą chemię, ja czy rak? Czy ja się kiedyś  o tym dowiem?

Pomału dociera do mnie, że drobnokomórkowym rakiem zostałam naznaczona już do końca życia. Tak naprawdę dopiero teraz moja walka się zaczyna, tylko już sam na sam z rakiem.  Lekarz  powiedział mi wprost, że u mnie wznowę  można rozpoznać tylko po objawach,  tylko zapomniał dodać, że nie wiadomo jakich.  Jak rozpoznać różnicę w  objawach  po skutkach dużej dawki chemii, a wznową raka, tego nie wie nikt.

Jeśli umrę, to też nikt nie będzie dochodził się w mojej sytuacji przyczyny, czy umarłam z powodu zniszczenia dokonanego przez chemię, czy przez raka, czy może dlatego, że miałam dość życia z rakiem.

Nie wiem jak się z tym swoim rakiem i zdrowiem pozbierać, ale jakoś muszę, skoro już tyle przeszłam, to teraz się nie poddam, zastanawiam się tylko po co?

Lekarze radzą, że mam normalnie żyć  jak do tej pory, tylko zapomnieli już, że ja swoim dotychczasowym  normalnym życiem stworzyłam sprzyjające warunki do rozwoju raka, to jeśli nic nie zmienię, to rak ze wznową będzie miał jakieś problemy?

Zmiany w moim życiu już i tak zaszły, bo dokonał tego rak i chemia, problem  polega na tym, że zmiany zaszły nie po mojej myśli. Moja pomniejszona pojemność  płuc i spalone  oskrzela chemią  i radioterapią  nie pozwalają być mi tak aktywną  jak  przed chorobą.

Po reakcji innych zauważam, że leczenie chemią wielu uważa, że w obecnych czasach to takie nic.  Szkoda, że ja  nie mogę swojego leczenia  tak lekko  skwitować,  bardzo bym chciała,  aby  chemia którą przeszłam była sobie ot taka jak farbowanie włosów, ale tak nie jest, poczyniła w organizmie nieodwracalne spustoszenie nawet większe niż  zdążył poczynić rak.

Ludzie po ciężkich wypadkach mają rehabilitację, aby zapomnieć o tym co przeszli, by móc życie zacząć  od nowa.

Mnie o raku do końca życia nie wolno  zapomnieć,  jeśli nie chcę mieć jego wznowy, muszę  ciągle być czujna, bo on przy mnie jest tuż za rogiem, albo  jeszcze bliżej, a może już atakuje mnie.

Walkę z rakiem  zaczęłam od sporządzenia listy co rak lubi, a czego się boi. Mam tą listę przed sobą  i ją analizuję,  co rak lubi, czego się boi, a co muszę  wyrzucić  ze swojego życia i wprowadzić to czego się boi,  tylko jak to wcielić w życie?

Teoretycznie wszystko jest proste jak budowa cepa, tylko z realizacją mam teraz problem  prawie nie do pokonania.

Na liście którą mam przed sobą czerwoną kredką zaznaczone jest lubienie raka identyczne jak lubienie mojego „ego”. Te  same myśli, przekonania, używki i dietę  lubi rak to samo,  co moje ego, czyli ja? Wychodzi na to,  że rak w moim własnym ego ma potężnego sprzymierzeńca – nie do wiary,  jest to moje własne ego!!!!!!

Okazuje się, że muszę podjąć walkę sama ze  sobą.  Nie mam wyjścia  teraz muszę zrobić drugą  listę dla swojego ego co chcę wyrzucić ze swojego życia i jednocześnie co chcę wprowadzić. Właściwie lista jest identyczna jak dla raka, tylko  zmieniłam nazwę.

Moje ego jest dzielne, nie daje się zastraszyć, zakrzyczeć, jest  mądre  i wydaje mu się, że  chroni słusznej sprawy. Z takim walczyć to muszę uzbroić się w odwagę, a przede wszystkim zmotywować siebie, albo się poddać, innego wyjścia nie mam, a może jednak jest inny sposób?

Po medytacji przyszło mi na myśl, że może walkę zastąpię przekonywaniem i negocjacją, jest to lepsze niż walka ze sobą.

Aby nie zwariować, czy zgłupieć i jakoś się pozbierać i siebie ogarnąć,  na kartce papieru misternie nakreślam plan działania;

Akceptację mam już za sobą, to teraz na początek muszę  przekonać swoje ego, aby mnie nie przeszkadzało w wprowadzanych zmianach, bo jest to konieczne, jeśli żywcem nie chcemy być pożarte przez raka muszę stworzyć środowisko którego  on nie znosi.

Aby nie zwariować, czy zgłupieć i jakoś się pozbierać i siebie ogarnąć,  na kartce papieru misternie nakreślam plan działania.

Irena

14.10.2005r.

 

 

 

 

Komu dać wiarę?

Kartka z pamiętnika

Mnie łatwiej pokonać raka płuc, niż dogadać się ze służbą zdrowia w sprawie leczenia tego raka.

 

 

 

PORTUGALIA I HISZPANIA 04.2017 r.

  

 

Jest 14.11.2005r. Dzisiaj mam niezbyt dobre samopoczucie, chyba dlatego, że z lekkim dołem wczoraj wróciłam z badań kontrolnych od swojego lekarza pulmonologa onkologa.  Badania i wizyta lekarska zupełnie inaczej przebiegła  niż ja sobie zakładałam.

Do wczoraj wierzyłam, że swoim lepszym samopoczuciem i lepszymi wynikami przekonałam swoich lekarzy, że mojego raka można całkowicie wyleczyć. W końcu diagnozowali, że po chemii mogę jeszcze pożyć  tylko z 8 miesięcy, a żyję już ponad rok i mam się nieźle jak po tak ciężkim leczeniu, nie mówiąc już o spustoszeniu całego ciała  przez agresywnego raka.

Jeszcze przed gabinetem wierzyłam w siebie, że zmuszę Panią doktor do wyjaśnienia mi, czy nastąpiła w końcu całkowita remisja, czy nadal utrzymuje się tylko częściowa, jak  zaraz po chemii. Przez pół roku walczyłam o skierowanie na radioterapię, bo nie chcieli mi dać, nie wyjaśniając dlaczego,  chyba myśleli, że nie przetrzymam, a ja  co prawda pokiereszowana, ale mam się nieźle i byłam  ciekawa, co Pani doktor na to powie.  Po maksymalnej dawce radioterapii, z tego co mówił mi Pan profesor onkolog, to spowalnia  przeżuty, ale na remisję mojego guza radioterapia  nie ma   wpływu. Podczas rozmowy wydawało mi się, że przekonałam Pana profesora, że mimo złych prognoz naukowych ja swojego raka się pozbędę i tak  podobnie  zamierzałam porozmawiać  z   Panią doktor.

Po wejściu do gabinetu Pani doktor prawie wcale nie mówiła, przez moment wydawało mi się, że na mój widok zaniemówiła, jak by zobaczyła ducha. Ciągle coś pisała, a jak próbowałam zadać pytanie rozmawiała przez telefon, a ja słysząc co mówi czułam się gorzej niż nieswojo. Skończyła rozmawiać tylko po to, aby poprosić następną osobę, w ten sposób dyplomatycznie  zostałam wyproszona  z gabinetu.

Wyszłam od lekarza nic nadal o swoim stanie zdrowia nie wiedząc, nie dowiedziałam się również na czym mają polegać moje dalsze kontrolne badania. Pani doktor widocznie zależy aby miała wpisy zaliczające u niej wizytę, potrzebną  do statystyki przyjętych pacjentów narzuconych norm  przez NFZ.  Niezaprzeczalnym faktem jest to, że moje wyniki z przeprowadzonych  badań lekarzy nie interesują. Nie zauważyłam, aby jakiemuś  lekarzowi zależało, bym ja wyszła z raka, a właściwie, by rak wyszedł ze mnie.

Im w ogóle na moim całkowitym wyleczeniu nie zależy, bo procedury medyczne przy moim typie raka wyleczenia nie przewidują. Oni mi wprost mówią tylko o przedłużeniu życia, a nie o wyleczeniu, Oni nie wierzą, że można całkowicie raka pokonać. Dobrze, że nie mówią mi, co o mnie myślą, jak ja z uporem maniaka przekonuję ich, że mojego raka można pokonać, bo ja wierzę autorom tych książek, którzy  piszą opierając się na  badaniach naukowych, że jest to możliwe.

Nigdy tego nie zrozumiem, dlaczego lekarze nie czytają autorów, którzy twierdzą, że każdy rak jest uleczalny, tylko kurczowo trzymają się tych którzy twierdzą inaczej.

No cóż, ja nie mam wyjścia, muszę pokonać raka ze służbą zdrowia, lub bez niej. Co wcale nie oznacza, że  nie będę korzystała ze służby zdrowia i lekarzy, wyciągnę od nich co się da i ile  będzie można. Oczywiście muszę przed nimi ukrywać o swoich przekonaniach  co do wyleczenia raka, aby w końcu traktowali mnie poważnie i rozmawiali ze mną o moich wynikach badań.

Gdyby moje myśli słyszał mój mąż z moim synem od razu by się uśmiechnęli i wytknęli mnie, że dałam się wykorzystać „szamance”, bo tak nazwali terapeutkę Klaudię do której poszłam zaraz po pierwszej chemii. Ona co prawda pewności wyleczenia mi nie dała, ale zasugerowała, że by całkowicie wyzdrowieć to zależy przede wszystkim ode mnie i od mojego nastawienia i pozytywnego podejścia do choroby.

Ta nadzieja i wiara, że tak wiele zależy ode mnie jest mi bardzo potrzebna i za to jej jestem wdzięczna i wybaczam  jej to, że za trzy minutową  rozmowę  ze mną wzięła 250 zł.

Prawdą też jest, że mimo poszukiwań, nie znalazłam terapeuty, który z wiarą wyleczenia podjął by się skutecznego wyleczenia.  Najczęściej po usłyszeniu rak płuc, informują, że wszystko jest możliwe, pod warunkiem, że nie przyjęłam i nie podejmę leczenia chemią, niestety ja już jestem   po silnej dawce chemii i na tym kończy się ich pomoc. Za największą  przeszkodę  w wyleczenie  uważają zaaplikowaną już  chemię  niż samego raka.  Nie zgadzam się z nimi, że niepotrzebnie przyjęłam chemię, chociaż  jestem świadoma jak silna jest to trucizna, ale chemia przedłużyła mi życie. Przed chemią szukałam pomocy u wielu znanych terapeutów i udzielali mi krótko trwałej pomocy, ale  nikt nie rozpoznał u mnie raka płuc,  a teraz twierdzą  po co przyjęłam chemię. Wybaczam  im, bo wiem, że u terapeutów stawianie diagnoz nie jest najsilniejszą stroną.

Wybaczam też swoim panom, bo wiem, że mnie kochają, ale  co oni mogą wiedzieć co ja czuję i co jest mi bardzo  potrzebne  aby pozbyć się raka i oby nigdy o tym nie musieli się przekonywać.

To szczęście, że w pozbyciu się raka tak wiele zależy ode mnie, bo już nikogo nie muszę przekonywać, że jest to możliwe. Naprawdę łatwiej jest samemu pokonywać raka, niż innych przekonać do pomocy w  jego leczeniu, kiedy według prognoz jest nieuleczalny.

Irena               Dnia  14.11.2005r.

 

Autokarem po emocje

 

Z grupą  uczestników Uniwersytetu  Trzeciego  Wieku pokonałam   ponad 9 tysięcy kilometrów w 10 dni, jadąc  do Portugalii z Polski przez Niemcy, Francję i Hiszpanię  zahaczając nawet  o Belgię.

 

 

 

 

 Urzekły mnie domy w wydrążonych jaskiniach z  pięknie obudowanym  wejściem. Wewnątrz są duże przestrzenie ładnie wykończone.

 

Mimo naszego wieku zafascynowani ciekawością, oraz pięknem uroczych miejsc nie czuliśmy spuchniętych nóg i obolałych kręgosłupów, oraz wszelkich niedogodności podróży.

Na wszystkich uczestnikach zmęczenie pokrywał uśmiech, radość  i  wszyscy do końca wycieczki naładowani byli dużą energią.

Za skromne emerytury chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej, dlatego o luksusach nikt nie marzył, ale i tak w Portugalii  w hotelu przyjęto nas prawie  po królewsku.

Na turystycznym  szlaku nie było łatwo, chwilami nawet ciężko.  Aby zwiedzić jak najwięcej atrakcyjnych miejsc,  na wypoczynek w hotelach przeznaczaliśmy tylko minimum konieczne   na przespanie się,  prysznic i ciepły posiłek.  Większość czasu spędzaliśmy w autokarze, by odwiedzić atrakcyjne miejscowości w Portugalii i południowej Hiszpanii.

Nim z Polski dojechaliśmy do pierwszego hotelu na Costa Brava spędziliśmy w autokarze non stop 30 godzin śpiąc w nim i spożywając posiłek, by  następnie po sześciu godzinach wypoczynku ponownie udać się w dalszą podróż do Portugalii.

Nie jestem w stanie wymienić wszystkich uroczych odwiedzanych miejsc, ale w mich oczach i sercu na zawsze pozostanie piękno,   którego  żaden aparat  fotograficzny, ani pisane słowa nie są wstanie tego piękna wyrazić, ani opisać.

Cudowne było to, że problemy zdrowotne i inne zostawiliśmy  gdzieś  daleko w tyle  i podczas całej  podróży przebywaliśmy w chwili obecnej tu i teraz, nie było czasu myśleć o przeszłości lub przyszłości. Uważam, że właśnie dlatego wstępowały w nas  siły i nasze organizmy mimo podeszłego wieku  szybko  się regenerowały.  Natomiast w  domu otaczając się super wygodami nasze spuchnięte nogi, nadwyrężone serca, płuca  i  obolałe kręgosłupy wymagałyby  dłuższego  wypoczynku, a nawet specjalistycznej pomocy.

Nie mogę się nadziwić, że bez oznak duszności, z opuchniętymi nogami pokonywałam  wejście pod górę  i schodami  w upałach powyżej 30 stopni łatwiej, niż   kiedyś będąc o wiele młodsza. Muszę nadmienić, że inni seniorzy  również  chodzili niczym harcerki i harcerze i nikt się nie żalił, że coś mu dolega.

Dla duszy i zdrowego ciała zachęcam do wyjścia z domu na szlaki turystyczne bez względu na wiek.

Irena

 

 

Kocham, marzę i śnię

 

  

 

  

   

O czym może marzyć   już  niemłoda seniorka?  Jak to jest, że  przez całe życie marzymy, aby  długo żyć, a jak  mamy szczęście dożyć późnego wieku, to narzekamy, że Panu Bogu starość się nie udała.

Takie przemyślenie  skłoniło mnie dzisiaj, bo wczoraj zaczęłam 70 rok życia.  Dzień urodzin dzięki  kochanej córce i wnukom był cudowny, ale następnego dnia Oni pojechali do swoich zajęć, a mnie  zrobiło  się  przykro i dało mi to trochę do przemyślenia.

Jak jesteśmy młodzi nie chcemy pamiętać, że młodość  szybko przemija i nie żyjemy pełnią życia, tylko czekamy aż  spełnią się wymarzone i wyśnione marzenia. Napotykając się przez kolejne rozczarowania zatrzymujemy się przez chwilę w obecności zdziwieni, że już jesteśmy w wieku dojrzałym.

Już dojrzali, ale nie pogodzeni z upływem czasu,  z uporem maniaka kombinujemy jak odmłodzić twarz  dając sobie złudzenie, że zatrzymamy czas który przeminął. W tym okresie nasze myśli przeplatają się  wspomnieniami z młodości  i  marzeniami  błądząc  w przyszłości. Często  nawet zapominamy, że  tylko w obecnej chwili  możemy  dostać  się do swoich wymarzonych i wyśnionych marzeń. Jednak myślami uciekamy z teraźniejszości,  bo  nudzi nas codzienność i trud ciężkiego życia jaki przychodzi nam doświadczać.  Dopiero jak zatrzymujemy się na emeryturze, stwierdzamy, że bylibyśmy szczęśliwi, gdyby nie fakt, że wiek dojrzały przeminął bezpowrotnie.

Będąc seniorem,  niektórym   trudno  zaakceptować ten fakt  do tego stopnia, że  nie chcą wymawiać słowa „senior” jak by można było w ten sposób cofnąć czas. Łudzą się, że jak nie zaakceptują swojego wieku, to zatrzymają  ten piękny okres  wieku  dojrzałego.  Dopiero teraz  na emeryturze  widzą, jaki to  dawniej był piękny okres ich życia. W wieku dojrzałym, nie widzieli siebie, że  byli  mądrzy,  silni i  wytrwali.

Prawie każdy senior zauważa, że czas szybko przeminął i wspominają, że jeszcze nie tak dawno nie  straszne im  były wichry burze i zamiecie, a  mimo tego nie tracili radości i pogody ducha, nie to co dzisiaj.

Wielu seniorów uważa, że teraz pozostało im tylko wspominać dobre stare czasy i zajmować się wnukami i żyć życiem swoich dzieci śledząc,  jak ich dzieci spełniają  marzenia, bo  poza zdrowiem swoich  marzeń już nie mają, bo o czym marzyć  jak się ma 70, 80, 90,  czy ponad 100 lat, – czyżby?

Na marzenia, tak samo jak na naukę nigdy nie jest za późno.

Marzenia nie mogą się realizować w przyszłości, tylko w obecnej chwili. Żyjąc przyszłością, lub przeszłością  swoje  marzenia  blokujemy.   Alternatywą  na spełnienie marzenia     jest przebywanie w teraźniejszości  i   akceptacja siebie tu i teraz takimi jakimi jesteśmy, więc wiek nie ma tu nic do rzeczy.

Pozwalając myślą ciągle wspominać i marzyć, wówczas tak naprawdę żyjemy przeszłością, lub przyszłością  i nie dajemy sobie szansy na spełnienie tych  marzeń. Najgorsze, że w ten sposób nieświadomie  wpędzamy siebie  w stres.

„Stres spowodowany jest tym, że jesteśmy tutaj, a chciałbyś być gdzie indziej, albo, jesteś tutaj, a chciałbyś być gdzieś w przyszłości.”   Autor –  Eckhart  Tolle .

We wspomnieniach zauważamy, jak  kiedyś były to niezapomniane  piękne  czasy, tylko szkoda, że  zauważamy to wówczas, kiedy mijają  bezpowrotnie. Może właśnie dlatego lubimy  przebywać w przeszłości, nie zdając  sobie sprawy, że marnujemy obecne życie bez względu na wiek. Nie wspomnę już o tym,  kiedy  ciągle na nowo roztrząsa się    chowane urazy z przeszłości  i  z tego powodu cierpi  za  nieswoje  winy.

W szczególności seniorzy unikając teraźniejszości, jeśli nie przebywają w przeszłości, to żyją życiem swoich dzieci, więc nie ma co się dziwić, że ciało i dusza czuje się niepotrzebna i daje o sobie znać chorując.

Naukowo jest już udowodnione, że żyjąc przeszłością przyspieszamy proces starzenia się, a tym samym wyłączamy umysł z myślenia,  który  zanika nam jak wszystko,  co nie jest potrzebne i naturalną rzeczą staje się, że stopniowo przestajemy poznawać obecną rzeczywistość.

Irena

 

 

Oprawcy autorytetami

 

     

 

     

Podaję mały epizod ze swojego życia dla tych, którzy jeszcze myślą,   że karcenie dziecka biciem stosowane  dawniej  było wychowawcze i nie było szkodliwe, niestety nic bardziej mylnego.

 

Do emerytury robiłam wiele rzeczy które robić musiałam, więc teraz jako seniorka  postanowiłam w miarę możliwości robić to co lubię.

Taką możliwość daje mi przynależność  do Stowarzyszenia Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Kamieniu Pomorskim, który daje nam wiele możliwości  do aktywnego działania, oraz  poszerzenia swojej wiedzy w  interesujących nas tematach. Kiedyś uczyłam się dla papierka, dla prestiżu społecznego i rodzinnego, dopiero  teraz odkryłam, że  fajnie jest  uczyć się dla siebie.

Ostatnio bierzemy udział w „Projekcie  Aktywny Senior ”  organizowany przez  Zachodniopomorski  Technologiczny Uniwersytet Trzeciego Wieku w Szczecinie.

Jadąc z grupą osób na pierwszy wykład  do Uniwersytetu  Technologicznego  Trzeciego Wieku,  nie wiem dlaczego bardzo przeżyłam to emocjonalnie, z resztą  podobnie jak  wszyscy uczestnicy,  co wcale nie zmniejszyło mojego zaskoczenia dużych emocji.

Po przybyciu, Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny zaskoczył nas nowoczesnym pięknym budynkiem, ale jeszcze bardziej zaskoczyły nas ciekawe wykłady.  Wszyscy wracaliśmy pełni wrażeń i chęcią powrotu na następne wykłady.

   

 

Wychodząc z głównego budynku uczelni, potknęłam się na zewnętrznych schodach i upadłam na kolana. Najbardziej poszkodowane zostało lewe kolano i prawa ręka, ale na szczęście stłuczenie okazało się niezbyt groźne. Każdemu to się mogło przytrafić, tym razem mnie to spotkało.

Nie pisałabym o tym, gdyby następnego dnia nie spotkało mnie to samo u mnie w domu. W pokoju bez dywanu,   na szorstkiej powierzchni w wygodnych pantoflach, nieoczekiwanie upadłam na jeszcze bolące to samo lewe kolano i prawą rękę.

Nigdy do tej pory się nie przewracałam, a teraz nagle, ot tak bez powodu dzień po dniu. Dwa upadki,  jeden po drugim i to w taki sam sposób, to dały mi do myślenia, że może coś ze mną dzieje się nie tak.

Zastanawiając się nad swoim samopoczuciem, niczego złego nie stwierdziłam.  Nic mnie nie bolało, nie miałam zawrotów  głowy, byłam spokojna i w dobrym nastroju.

Mając świadomość, że nic nie dzieje się przypadkiem, zrobiłam sobie terapię emocjonalną, celem poznania źródła tej przyczyny.

„Największe przeszkody w zrealizowaniu sukcesów, o których marzymy, stanowią ograniczenia zaprogramowane w podświadomości, które nie tylko wpływają na nasze zachowanie, lecz mogą także znacząco wpłynąć na naszą fizjologię i zdrowie.” – Autor Bruce Lipton

T E R A P I A

Terapię zaczęłam zadając  sobie pytanie, o czym myślałam i jakie odczuwałam emocje moment przed upadkiem jednym i drugim. Wyciszona,  szybko sobie przypomniałam, że było mi wstyd i miałam poczucie winy,  że za młodu nie chciałam się uczyć i naukę  traktowałam jako zło konieczne, a przecież wiedza może być bardzo interesująca.

Wchodząc w odkryte  uczucia zobaczyłam siebie jak miałam 8 lat i kończyłam  II klasę szkoły podstawowej. Miałam problem z matematyki z zadaniami z treścią i nauczyciel w szkole coś nam tłumaczył, a potem zapytał mnie jak zadanie rozwiązać.  Stałam przed tablicą  i patrzyłam  na nią milcząco  trzymając w ręku kredę,  nie próbowałam nawet pisać, bo nic nie rozumiałam. Nagle poczułam w ręku ból, bo nauczyciel uderzył mnie po ręce kijem i po udach, tak że upadłam na kolana, a on nade mną stał i krzyczał.  Zadał klasie  to zadanie do domu, odgrażając nam kijem, że jeśli źle zrobimy, to go popamiętamy i na lekcjach zaczniemy uważać.

Co miałam zrobić, wieczorem poprosiłam Ojca, aby mi pomógł to zadanie z matematyki odrobić. Ojciec podszedł do książki, popatrzył i stwierdził, że to jest bardzo łatwe zadanie i mam go odrobić, coś tam mi szybko tłumacząc, tylko że ja nic z tego nie rozumiałam. Trzymałam pióro i nic nie pisałam, bo nie wiedziałam co mam napisać. Ojciec zaczął krzyczeć, ja zaczęłam płakać  i zamiast  rozwiązania zrobił mi się ogromny kleks. Rozgniewany Ojciec podobnie jak nauczyciel przyłożył mi po ręce pasem i po pośladkach tak mocno, że upadłam  na kolana. Ojciec wyszedł krzycząc, że jestem  śmierdzącym leniem, bo nie chcę się uczyć,  a on i nauczyciele w szkole muszą się z kimś takim jak ja męczyć. Poczułam  się złą, niedobrą, gorszą od innych,  winna że nie rozumiem czegoś prostego, stwierdziłam, że  jestem jakaś niedorobiona. Tego wieczoru uwierzyłam Ojcu, że nauka nie wchodzi mi do głowy i jestem ciężarem dla niego i nauczycieli, bo  ze mnie nic nie będzie i na zawsze już będę nic  warta.  -/ W stresie i szoku taki program wszedł do mojej podświadomości./

Przemyślenia podczas terapii:

Podczas zdarzenia z Ojcem i nauczycielem czułam się do niczego, zostałam odarta z wewnętrznej wartości, a poczucie winy miałam z powodu tego, że jestem tępa do nauki.

Mała Irenka wiedziała, że Ojciec jest mądry, uczciwy i dobry,  takie  samo zdanie miała o swoim  nauczycielu. Wierzyła głęboko, że  ich poczynania, oraz słowa są  nie podważalne, ciężko pracują i wszystko robią dla jej  dobra.

Zmiana przekonań i uczuć podczas terapii:

Teraz po odsłonięciu  zaprogramowanych emocji,  ogarnęło mnie uczucie niesprawiedliwości.  Nie mogłam opanować płaczu i  przez prawie dwie godziny łzy  leciały mi ciurkiem, ale to nie z bólu, tylko z niesprawiedliwej oceny Ojca. Zrozumiałam, że ja  naprawdę się starałam, naprawdę się chciałam nauczyć, tylko nie mogłam zrozumieć tego zadania z treścią. W tym momencie przestałam żałować Ojca i nauczyciela, a zaczęłam żałować siebie.

Zmiana emocji i przekonań  po terapii:

Po wypłakani się, zobaczyłam  powyższe  zdarzenie po 52 latach zupełnie w innym świetle. Tak  naprawdę, to ja  kochałam szkołę, naukę, uczyłam się pilnie.  Po  zweryfikowaniu  prawdy  automatycznie ogarnęła mnie  radość, jak by spotkało mnie jakieś szczęście, więc dałam sobie przyzwolenie na przeżycie  tej  radości.

Poczułam się lekka, radosna i jak zwykle jeszcze ciągle zaskoczona pozytywnym skutkiem swojej terapii. Na swój pożytek  powiedziałam do siebie, że trud pokonania „ego” został wynagrodzony.

Świadomie jeszcze przypomniałam sobie, że w tym okresie miałam przewlekłą żółtaczkę i piłam okropne leki, zmuszano mnie też do picia syropu na anemię. Byłam wychudzona i żółto-blada, ale moi  Rodzice nie wzięli pod uwagę, że z tego powodu mogłam  mieć problemy z nauką. Nie było im nawet za to co wybaczać,  widząc ich  jak bardzo byli zmęczeni pracą i troskami dnia codziennego, a wychowanie dzieci  w tym okresie powszechnie było stosowane przez bicie.

Skąd mała Irenka miała wiedzieć, że jej Ojciec, który był jej  największym autorytetem, miał problem alkoholowy, a nauczyciel z matematyki po trzech latach poszedł siedzieć do więzienie za rabunek pieniędzy z kasy sklepów i zakładów państwowych.

 Niestety jak  świadomie   w późniejszym wieku swoje   autorytety zmieniłam,  w podświadomości pozostały zaprogramowane  nadal  stare nie zmienione,  tworząc wewnętrzny konflikt, a tym samym stres.

Uff !!! – Poczułam wyraźną ulgę uwalniając się z dawnych, z okresu dzieciństwa autorytetów, był to znak, że zostałam uwolniona z wewnętrznego konfliktu, a tym samym z wewnętrznego stresu. Kiedy opłynął przez całe ciało ogrom przyjemnej energii, dało mi to pewność, że uwolniłam się z wewnętrznego stresu, który męczył mnie przez 52 lata.

Jeśli nawet mała Irenka byłaby zdrowa,  to miała prawo jako dziecko czegoś nie zrozumieć, a krzykiem i biciem stresowali ją, a wiadomo że  stres paraliżuje  myślenie programując toksyczne przekonania.  Zdarza  się, że wielu Rodziców i opiekunowie nie są  tego świadomi również  i  w obecnych czasach.

Irena

 

 

Oszukana przez męża

 

Odcinając go ze wspólnych zdjęć,   nie wyrzuciłam fałszywych przekonań.

Nie zdając sobie sprawy, że mam męża despotycznego drania,  czułam się z nim  tak bezpieczna, że poszłabym  za nim nawet do piekła  będąc pewna, że z nim nic złego mnie  stać się nie może, niestety prawda okazała się okrutna.

Swoim przekonaniem zwolniłam go z dawaniem zbudowanej   Rodzinie  bezpieczeństwa finansowego i wsparcia życiowego do którego jak każda kobieta matka ma prawo od swojego męża, czy partnera życiowego oczekiwać.

Byłam dziewczyną ambitną, po skończonej średniej szkole  ekonomicznej zostałam księgową w banku w mieście wojewódzkim.  Przełożeni okazali mi zadowolenie z mojej pracy, czego dowodem była propozycja otrzymania niebawem mieszkania z puli banku, z tym, że musiałabym podpisać umowę z pracodawcą  na 10 lat.  Przed podpisaniem umowy miałam otrzymać awans na starszą księgową wraz z wysoką podwyżką wynagrodzenia.

W tym czasie miałam narzeczonego w którym byłam zakochana bez pamięci i wiadomo, że w takiej sytuacji propozycję skonsultowałam ze swoim narzeczonym. On był młodym oficerem WP i jak wówczas mi się zdawało, też kochał mnie z wzajemnością. Oczywiście rozmowa była krótka, on nie miał zamiaru ubiegać się o etat w wojsku w mieście, w którym ja mieszkałam, bo nie odpowiadały mu stanowiska, które mógłby otrzymać. W takiej sytuacji podpisanie umowy z bankiem, dla mnie było nie do przyjęcia, mój związek z narzeczonym był najważniejszy.

Uważałam swojego narzeczonego za prawego, uczciwego i bardzo odpowiedzialnego mężczyznę. On  często w śród znajomych i rodziny pięknie mówił o obowiązku, odpowiedzialności za innych. Bardzo krytycznie odnosił się do osób mało odpowiedzialnych i mało obowiązkowych. W swojej krytyce nawet twierdził, że osoby nieuczciwe, nieobowiązkowe wobec  dzieci powinny być eliminowane ze środowiska  jako  „Zakały Narodu” twierdził. Po takich słowach czułam się z  nim  tak bezpieczna, że poszła bym za nim nawet do  piekła  będąc pewna, że z nim nic złego mnie nie spotka.

Rzuciłam dla niego pracę, przyjaciół i znajomych, rodziłam dzieci i udowadniałam mu, że jestem dla niego dobrą żoną i dla naszych dzieci dobrą matką. On zawsze mnie we wszystkim krytykował, a siebie za wszystko chwalił.  Opowiadał jakim jest wspaniałym oficerem, tylko przełożeni jego niedoceniają, bo nie „stuka obcasami”  jak niektórzy złaknieni awansów i nagród finansowych. Tylko on dzielny i bohaterski ciężko pracuje, bo tak trzeba, ale na awansach i pieniądzach jemu nie zależy. Dopiero po latach przyznał się, że zawsze  był materialistą, tylko się nie przyznawał.  Zawsze mówił mi, że dobra gospodyni, to poprowadzi dom i wyżywi zdrowo  Rodzinę  za skromne pieniądze, chociaż mnie to nie dotyczy, bo są mężczyźni w cywilu, którzy zarabiają mniej od niego, więc ja pracować nie muszę.

Uważał, że jak zarabia marne grosze, to już w domu nic nie musi robić.  Dziećmi też się w ogóle nie zajmował,  bo twierdził, że to matki rodzą i matek obowiązek jest zajmowanie się dziećmi, a nie ojców.  O pomoc w obowiązkach czasem się kłóciliśmy, ale  jak  wrzeszczał okropnie  machając rękoma, to   ja z płaczem pokornie  znów robiłam tak jak on chciał, pocieszając się, że jak jemu jest dobrze, to i mnie i dzieciom też będzie dobrze i  dla upragnionego spokoju ustępowałam.

Zawsze byłam pokorna, cicha i spokojna, przez znajomych uważani byliśmy za zgodne małżeństwo.

Wędrowałam za mężem, przeprowadzałam się od miejscowości do miejscowości,  tułałam się  po tak zwanych zielonych garnizonach, gdzie nie było przedszkoli, dla mnie pracy, bo to były małe miejscowości  z daleka od większych miast.  A były to czasy kiedy mówiło się, że największa kara na świecie, to mieszkać w Polsce bez znajomości. Ja w tym okresie ze względu na męża służbę  przeprowadzałam się sześć razy i zawsze w nieznane obce środowisko.

W końcu bez mojej zgody zmusił mnie do przeprowadzki do tak zwanego zielonego garnizonu niby na krótko i po raz ostatni. A było to tak,  męża od miesiąca nie było w domu, bo został oddelegowany do jakiejś dziury, do której nikt z wojskowych dobrowolnie  nie chciałby  pójść.  Byłam w domu z koleżanką, która pomagała mi ułożyć raport do przełożonych męża, abym ja z dziećmi nie musiała już za mężem się przeprowadzać, uzasadniając  możliwością otrzymania tutaj pracy i szkołą dzieci.

Nieoczekiwanie usłyszeliśmy jak podjeżdża wojskowy star,  powiedziałam do koleżanki, że była wichura i chyba znów komuś wywaliło okno balkonowe i wstawiają nowe, bo taki jest głośny rumor. Koleżanka podeszła do okna i krzyknęła, to twój  stary starem  przyjechał z żołnierzami i workami. W tym momencie wpadł mąż z żołnierzami i tylko się spytał, czy żołnierze mają z szaf sami pakować, czy im powiesz co i jak, bo za dwie godziny wyprowadzamy się.  Nim ochłonęłam wrzucali do worków jak leci, szkło, rzeczy i pościel, nie dbając o nic. Za trzy godziny  na starze wyjeżdżałam  z dziećmi, bez możliwości nawet pożegnania się z sąsiadami i znajomymi.

Tak się znalazłam w tej miejscowości, w której już mieszkam 35 lat, ale mój mąż sprawca tej przeprowadzki mieszkał tutaj bardzo krótko. Był na rocznym szkoleniu, poligonach, a po 4 latach przenieśli go do Bydgoszczy, po czym oznajmił mnie, że zostawia nas  dla swojej szkolnej jedynej  miłości, a mnie nigdy nie kochał. Ożenił się ze mną, bo byłam dobrym materiałem na żonę, na tak zwane „zielone garnizony”,  tylko do tej pory zapewniał mnie o miłości, abym szła za nim potulnie jak wierny piesek.

Najgorsze było to, że zostawił nas bez grosza pieniędzy, nawet nie dawał mi rodzinnego, dopóki nie wyegzekwowałam sądownie.

Mój mąż, który tak bardzo krytycznie odnosił się do osób mało odpowiedzialnych i mało obowiązkowych, a  w  swojej krytyce nawet twierdził, że osoby nieuczciwe, nieobowiązkowe wobec  dzieci powinny być eliminowane ze środowiska  jako  „Zakały Narodu”, zostawił mnie z dziećmi  bez skrupułów  na lodzie bez grosza przy duszy, w obcym, a do tego przez niego skłóconym środowisku.

Na moje nieszczęście pracowałam w  tej samej JW, w której był mój mąż. Ponieważ mąż pokłócił się na poważnie ze swoim dowódcą, to został przeniesiony do  Bydgoszczy, ale żona dowódcy  mściła się na mnie, bo na moim mężu już nie mogła i  stosowała wobec mnie klasyczny mobbing.

Zostałam oszukana, zdradzona, bez grosza, to jeszcze mobbing w pracy.

Powyższe zdarzenie zostawiło okrutny ślad, w moim ciele i każdej komórce mojego ciała.

Teraz po latach jak zrobiłam sobie terapie, to okazało się, że to ja oszukiwałam siebie i mój mąż był tylko tego oszustwa  projekcją.

Jak większość przekonań, tak samo i to toksyczne,  przez które zostałam oszukana przez męża, nabyłam jak miałam 5 lat  przysłuchując się kłótni swoich Rodziców.

U mnie w domu Ojciec był autorytetem, Mama nigdy Ojca zdania nie podważała, a ojciec Mamę przy nas krytykował najczęściej o pieniądze, że daje tyle pieniędzy i już ich nie ma.

Mała Irenka nie wiedziała, że  Ojciec wówczas  wyciągał  pieniądze na piwo, a może  dwa i więcej i Mama jak mówiła, że nie ma, to dlatego, że nie chciała pozwolić, by Ojciec swoje pieniądze przepił.

Teraz z perspektywy czasu wiem, że Mama nic nie mówiła, ale i tak robiła po swojemu, Ojciec krytykował ją, że jest uparta, a  ona  dzięki temu  nie była posłuszna  i dobrze pieniądze inwestowała, by były zaspokajane nasze  potrzeby, i by było co jeść,   kiedy Ojciec nie pracował, bo miał pracę tylko sezonową. Niestety  mała  Irenka,  programując  przekonanie, nie  wiedziała nic o sezonowej pracy Ojca i jego skłonności do alkoholu.

Jako mała pięcioletnia dziewczynka, nabyłam przekonanie, że gdyby Mama słuchała Ojca, to nasz dom byłby wspaniały, a nasze życie rodzinne byłoby piękne – oczywiście, że to była nieprawda, to był fałsz  który  zawładnął  moim życiem.

Wyciągnęłam błędny wniosek, że Ojciec tyra, pracuje ciężko, a Matka jego pieniądze marnuje. Wówczas przysięgłam sobie, że jak dorosnę, to nie będę taka jak mama, tylko będę swojemu mężowi posłuszna.

Na podstawie błędnego spojrzenia na zdarzenie, nabyłam toksyczne przekonanie, że żona powinna męża słuchać, bo mężczyźni są mądrzejsi  i  jak mężowi będzie dobrze, to żonie  też będzie dobrze./to był fałsz którym oszukiwałam siebie, ale świadomie nie zdając sobie sprawy/

Związku z powyższym przekonaniem na ślepo   swojemu mężowi  wierzyłam i  ślepo  wykonywałam jego polecenia.

Tym przekonaniem podświadomie zwolniłam go z dawaniem mnie  i naszym dzieciom   bezpieczeństwa finansowego i wsparcia życiowego do którego jak każda kobieta matka ma prawo od swojego męża, czy partnera życiowego oczekiwać.

Nie zdając sobie sprawy oszukiwałam siebie i widziałam w mężu mężczyznę jakiego chciałam widzieć, a nie jaki naprawdę był. Oszukiwałam też siebie, nazywając miłością coś, co miłością nie było. Duże spustoszenie w moim życiu spowodowało przekonanie ukryte w podświadomości, że jak mężowi będzie dobrze, to i mnie też będzie dobrze.

Kiedy walczyłam o swoje dobro, mój wewnętrzny sabotażysta skutecznie    sabotował moje poczynania  rękoma mojego męża. Obecnie po terapii nie dziwi mnie, że  zostałam wprowadzona w przysłowiowe maliny, bo oszukiwałam siebie, a mąż pokazywał mi – „Irena oszukujesz siebie”.

Irena

 

Nie moja wina

 

Odpędzamy od siebie poczucie winy niczym  wcielonego diabła, a przecież ono jest nam potrzebne, byśmy mogli czerpać naukę z popełnianych  błędów własnych lub  cudzych, oraz byśmy nie oddawali nikomu prawa do kierowania naszym życiem.

„ Wspomniałem w którymś miejscu, że podczas gdy wiedza jest siłą, to wiedza o sobie jest mądrością” Autor – C.C.Tipping

 

        

 Do  niedawna nie uświadamiałam sobie, że poczucie winy jest nam potrzebne do zastanowienia się, czy warto pozwalać na kierowanie swoim życiem innym, skoro  nic  to nam nie daje,  tylko zapewniamy sobie  złe życiowe   skutki.

Wielu z pokorą przyjmuje narzucone  ramy życia  przez innych,  bo nie uświadamiają sobie, że  nie zwalnia to ich  z winy i przed odpowiedzialnością za swoje  życie.

Tak  miał  Heniek ze swoją Matką,   najpierw wymusiła  na nim aby poszedł  do zawodówki o kierunku  według niej   prestiżowym, nie słuchając Heńka argumentów, że ten kierunek jemu nie odpowiada. W konsekwencji z tej szkoły jego wyrzucili,  a w następnym  roku już musiał iść tam, gdzie chcieli go jeszcze przyjąć.

Jako dorosły chłopak stał się ambitny, pracowity, po skończonej szkole i po odbyciu służby wojskowej nawet nieźle zarabiał.  Byłoby dobrze, gdyby nim nie zainteresowała się dziewczyna, która była córką znajomej Matki. Ożenił się z nią,  a nie z dziewczyną, którą kochał,  bo  Matka zaszantażowała go, że albo zaakceptowana  przez nią dziewczyna, albo  ona wyrzeknie się syna. Co było łatwe do przewidzenia, związek  małżeński Heńka był toksyczny i w końcu po paru latach skończył się rozwodem.

Po rozwodzie chciał kupić okazyjnie mieszkanie do remontu, ale Matka mu to wyperswadowała, obiecując mu swoje mieszkanie cztero pokojowe, a na razie dała mu  oddzielny pokój z łazienką.  Tak jak  małżeństwem nie nacieszył się długo również i mieszkaniem,  bo  okazało się, że duże mieszkanie zajmują  nieprawnie i musieli zdać, zamieniając na mniejsze, a Heniek musiał sobie wynająć  kawalerkę za duże pieniądze, ale za to cieszył się uznaniem kochanej Mamy. W końcu Matka swoje mieszkanie zamieniła z najmłodszym synem na wyremontowaną kawalerkę,  ale za to tylko na dożywotnie zamieszkanie. Po jej śmierci mieszkanie ponownie wróciło do dawnego właściciela,  a Heniek został na lodzie bez mieszkania i  bez kochanej Mamy i samotny jak piesek  w wieku prawie 50 lat. Aby zabić samotność, spotykał się z kolegami przy coraz większej ilości alkoholu, aż zaczął nadużywać i wyrzucili go z pracy, następnie z wynajmowanego mieszkania, co poskutkowało, że stał się bezdomny, obwiniając wszystkich, tylko nie siebie.

Żadna Matka nie nauczy swoje dziecko życia na swoich błędach, ale każdy może sam dobrowolnie uczyć się życia na cudzych błędach, lub  na własnych.

Jest wiele osób takich, którzy chcąc uniknąć odpowiedzialności za swoje życie,   wymuszają  akceptację  swoich wyborów od innych,  by  mieli na kogo zwalać winę jak wyjdzie coś  nie tak. 

Takim mężczyzną był Tadeusz, któremu Mama nie  chciała zaakceptować  żadnej poznanej dziewczyny. Po jej śmierci  w końcu mógł spotykać się ze swoją ukochaną Monisią. Obydwoje mieli podobne dwupokojowe mieszkania, ale  mieszkali oddzielnie. Ponieważ planowali do końca życia być razem, on zaproponował, aby ona wprowadziła się do niego, a swoje mieszkanie zostawiła dorosłej swojej córce. On nie miał dzieci, więc  Monisia na jego propozycję przystała i wydawało się, że będą  mogli mieszkać razem długo i szczęśliwie, ale tak się nie stało.

Tadeusz podejmując jak się wydawało słuszną decyzję, zaczął szukać  akceptacji swojego wyboru u zaufanych osób w pracy, bo Matki już nie miał. Jego autorytety szybko jego decyzję wyśmiali, mówiąc mu, jakiś ty głupi, ona Ciebie wykorzystuje, nie dość, że dajesz jej pensję całą, to teraz jeszcze i mieszkanie.  On trochę im decyzję swoją tłumaczył, że Monisia jego  modnie ubrała, dobrze gotuje,  mieszkanie wyremontowała i urządziła.  Tymi argumentami nie przekonał swoich autorytetów i w konsekwencji zerwał z ukochaną Monisią obrażając ją, że jego wykorzystuje materialnie. Oczywiście autorytety  z pracy pochwalili Tadeusza decyzję i on wśród nich przez parę dni czuł się wyśmienicie  oblewając wybór podyktowany przez  innych suto zakrapiając  alkoholem.

Po paru dniach świętowania zwycięstwa nad zerwanym związkiem, po pijaku,  nie  pamiętając jak to się stało, Tadeusz stracił mieszkanie  z meblami i całym wyposażeniem. Nastąpiła reakcja łańcuszkowa i w szybkim tempie został bezdomny.

Duma nie pozwalała mu się do tego faktu przyznać, więc  ze wstydu i rozpaczy  opijał żal z kolegami przy  kieliszku,  opowiadając,  że zaufał  osobom i  zerwał z Monisią, bo oni ją oskarżali, że go wykorzystywała, a to była nieprawda. Żaląc się tak kolegom,  oni mu doradzili, aby nie pokazywał się w pracy, bo Monisia go wyśmieje jaki jest głupi, więc do pracy przestał przychodzić,  aż po trzech tygodniach nieobecności został dyscyplinarnie zwolniony, oczywiście obwiniając wszystkich, tylko nie siebie.

Pod wpływem swoich autorytetów w pracy, zerwał  związek z ukochaną Monisią  i w ciągu miesiąca został bezdomny i bez grosza w kieszeni, ale nie czuł się absolutnie winny, dlatego   nie wyciągnął żadnych lekcji z przykrego doświadczenia.

Tadeusz został sam jak palec, bezdomny, bez kolegów i bez grosza w kieszeni, ale absolutnie nie czuł się niczemu winny, tylko wykorzystany za swoje dobre serce i zaufanie, obwiniając ich jak oni ze mną tak mogli postąpić!!!!!!!!

Łatwiej podpierać się decyzją innych  niż  kierować się swoim rozumem, jeśli myślimy, że    skutki i winę  ponoszą oni, a nie my, ale przecież to nieprawda, zawsze skutki i winę za swoje życie ponosimy sami.

Irena

„Urocza świnia”

 

Nie rzucaj pereł między wieprze, to  mądre przysłowie  z Księgi Przysłów może  odmienić życie.

Jednakże, źródło niepowodzeń większości ludzi głęboko pragnących w chwili obecnej pojawienia się ich wymarzonego partnera w ich życiu, tkwi w tym, iż usiłują oni na siłę stworzyć związek  przywiązując się obsesyjnie do jednej osoby   i usiłując  uczynić  tę konkretną osobę  ich wymarzonym partnerem życiowym. – Autor  E. J. Hicks  – amerykańscy odkrywcy Prawa Przyciągania.

Jak ogromne pragnienie niszczy racjonalne myślenie,  przekonała się o tym Kasia

Kasia jest mądrą 40 letnią piękną, wykształconą  kobietą i wspaniałą Matką dwójki tak samo wspaniałych dzieci. Ma wiele walorów, ale jedna  bardzo pozytywna cecha okazała się dla niej przekleństwem. Tą cechą jest  duże wspomaganie innych osób, a w szczególności swojego partnera.

Gdy poznała pierwszego partnera,  zachwyciła się nim tym, że sam opiekował się córką,  którą porzuciła   Matka. Ona samotna panna bez zobowiązań,  w opiece  nad córką wspomagała go z całego serca  tak bardzo, że  przejęła całkowitą  opiekę za niego i jej  Matkę. Tak było do momentu,  dopóki nie urodziła mu dwójkę fajnych dzieci. Dopiero wówczas przejrzała na oczy, że  on ucieka od   dzieci.  Tak naprawdę  swoją córką też nigdy się nie zajmował, tylko podrzucał jak kukułka innym  osobom z Rodziny.  Przed Kasią  zagrał tylko  dwa razy krótkie role troskliwego tatusia i tym jej zamydlił oczy i dał przekonanie, że jest troskliwym ojcem.

Gdy poznała drugiego partnera, to on dawał jej pozory   bardzo troskliwego opiekuna wobec jej dzieci. Niestety ponownie nie zwróciła uwagę, że ten również zagrał przed nią troskliwego opiekuna na parę dni, to ją zmyliło, że lubi i ma super  podejście do  dzieci.  Ona w zamian za parodniową jego troskę, zapragnęła zasłużyć na jego miłość i przez dwa lata zajmowała się nim, niczym  trzecim dzieckiem. To ona pracująca matka znajdowała czas i pieniądze,  by jeździć  po niego i wozić go tam i z powrotem według jego życzeń, bo on nie miał samochodu i nie lubił jeździć środkami komunikacji publicznej.  W takiej sytuacji Kasia była jego kierowcą z samochodem,  spełniająca  jego życzenia. On w zamian szeptał jej do ucha miłe puste słowa bez pokrycia, ale Kasia jemu wierzyła. Tak było do momentu, dopóki nie kupił sobie samochodu, wówczas kierowca z samochodem  przestał mu być potrzebny i  Kasia przestała  też mu być potrzebna.

Kasię spotkały dwa ogromne rozczarowania i to jedno po drugim, na szczęście kochające dzieci nie pozwoliły jej się załamać. 

Rozczarowania spotykały ją z powodu ogromnego pragnienia, by  mieć taką zwyczajną, prostą  kochającą  się Rodzinę. Od partnera nie wymagała środków  finansowych, bo na potrzeby Rodziny potrafiła sama  zarobić. Ona tylko  marzyła, aby partner  ją z dziećmi kochał i chciał z nią stworzyć Rodzinę pełną spokoju i ciepła.  Tymczasem spotykała partnerów życiowych, którzy z jej domu uciekali,  a od czasu do czasu wracali jako do bazy noclegowej, oraz  szli do niej na przetrwanie  jak kończyły im się pieniążki. Bazowali na jej pełnym zaufaniu, dzięki temu nie musieli się tłumaczyć  co robili i jak spędzali czas będąc poza domem.

Jak teraz ich wspomina, mieli jedną charakterystyczną cechę, wszystko co dotyczyło ją razem z dziećmi krytykowali, jednocześnie wychwalając siebie jacy są wspaniałomyślni i wspaniali.  Obydwoje byli „złoto mówcami” dodając, a co?  nie wierzysz mi?  Oczywiście Kasia im wierzyła, bo związek bez zaufania nie miał by racji bytu, a jej bardzo zależało by mieć  ciepłą, spokojną Rodzinę, bez kłótni i awantur.

Po terapii uświadomiła sobie,  że jej problemem  było   duże  pragnienie, które było w konflikcie z  jej marzeniem z powodu niskiego poczucia własnej wartości jako kobiety, ale  z świadomością, że jest silną osobą, która nie boi się życia i problemów.

Związku z powyższym jak spotykała na swojej drodze pospolitą  „świnię”,   która  zatrzymała się przed nią na jej drodze, to po przyjrzeniu się jej, nie widziała świni takiej jaka jest, tylko  zobaczyła coś co chciała zobaczyć i  co było zgodne z jej pragnieniem, czyli   założeniem   pełnej  Rodziny.

Jako mądra i światła potrafiła na „świnie” patrzeć  racjonalnie, ale jednocześnie jej   pragnienie  wykrzywiało myślenie,  że tak  „urocza świnia”, pod jej wpływem zmieni się pozytywnie.  Chciała myśleć, że  jak  świnia ubierze  kamizelkę, kapelusz i ciemne okulary  to  stanie się  „tygrysem” ; polarnym  niedźwiedziem;  czy ogromnym  lwem,  który da jej Rodzinie bezpieczeństwo. O resztę  potrzeby domu ona potrafi się zatroszczyć, bo jest kobietą  pracującą i żadnej pracy się nie boi,  dlatego dobrze zarabia. W tym momencie jej marzenie o życiowym partnerze zostało zniszczone.

Od pierwszych dni zauważała, że świnia charczy, źle się zachowuje, ale zawsze jej pragnienie  włączało usprawiedliwienie świni, że ma ciężko,  bo nikt  go nigdy nie rozumiał, on zawsze za innych obrywa i się denerwuje, że ludzie dla niego są źli, niedobrzy i wykorzystują jego duże dobre serce.

               Kasia dopiero teraz, jak po terapii odrzuciła pragnienie i ponownie ujrzała swoje  marzenie,  uświadomiła sobie o czymś, o czym zawsze  wiedziała, że świnia może zmienić ubranie, lub   ufarbować swoją skórę, ale zawsze  zostanie świnią, tak jak wąż po zrzuceniu skóry nadal pozostaje  wężem.

               Przykre jest to, że podobne doświadczenie ma wielu mężczyzn, którym zbyt duże pragnienie przesłania zdrowe myślenie i niszczy  marzenie o życiowej partnerce.

               Zbyt  małe żądania z jednoczesnym dużym  wymaganiem od siebie powoduje że nasze ego funduje nam ogromne pragnienie, które niszczy nam szacunek  i  marzenie.

                              Według mnie,  bez szacunku do siebie, marzenie nie ma szansy na przetrwanie, a my w takiej sytuacji  zastępujemy marzenie ogromnym pragnieniem, które zawsze kończy się rozczarowaniem, a tym samym i bólem.

Irena

 

 

Mój inny świat

            

Przyznaję szczerze, że czasem czuję się   samotna tak bardzo, że jak słyszę za bramą uczuciowej wolności  znajomy  gwar i śmiech, to mam ochotę ponownie wrócić w okowy dawnego emocjonalnego więzienia.

Od 12 lat uwalniam swoje uwięzione uczucia, dzięki temu częściowo wyszłam z okowy  uczuciowego więzienia i powinnam  cieszyć się  swoją wolnością,  tylko jakoś do końca tak nie jest.

Szybko przychodzi refleksja, że w dawnym życiu, moja ścieżka skończyła się 12 lat temu i miałam wybór, albo wstąpić na nową ścieżkę życia, albo z godnością umrzeć.

Daje mnie to do myślenia, jak bardzo uwięzione emocje przywiązały mnie do smutku, bólu i cierpienia. Teraz bez nich powinnam się czuć szczęśliwa, jednak nie do końca tak jest, jak widzę wielu bliskich i znajomych tkwiących w okowach uwięzionych uczuć.

W świecie wolnym od wielu toksycznych uczuć jest i  fajnie i smutno, bo jest nas tak bardzo mało. Jestem aktywna, wychodzę  do ludzi, mam męża, dzieci, wnuki i nawet mam szczęście mieć jeszcze kochaną Mamę. Mimo tego czasem  czuję się   samotna tak bardzo, że jak słyszę za  bramą  wolności  gwar  i śmiech, to mam ochotę ponownie wrócić w okowy dawnego więzienia.

Czasem robię ten krok do tyłu,  wcielam się w dawną ja  będąc     w grupie   wesołych znajomych.  Oni  dla mnie byli i nadal są wspaniałymi ludźmi, których nie można nie szanować  i nie tęsknić za nimi, tylko ja jakbym była nie dopasowana.

Ze znajomymi czas spędzam chętnie i  miło, tylko ich śmiech  i radość już nie udziela  mnie się tak, jak dawniej. Powodem tego jest moja świadomość, że ich śmiech i radość, to przykrywka na ich problemy zdrowotne i życiowe. Zbyt dobrze to znam, abym  nie rozpoznała  radości powierzchownej,  pod którymi są  ukrywane   smutki i problemy.

Byłoby super, gdyby  ukryte problemy  znikały z naszego życia, ale tak nie jest. Ukryte nadal rosną w siłę już bez żadnych przeszkód.

W takich chwilach przypominam  sobie jak ja dawniej podobnie  radziłam sobie z problemami i smutkiem.  Z  bólem fizycznym nie trzeba było sobie radzić, wystarczyło być obowiązkowym w przyjmowaniu leków i dzielnie cierpienie znosić.

Obecnie nie przyjmuję żadnych leków, a ból wykorzystuję do rozwiązywania smutków i problemów.

Ja tak samo jak wszyscy  nie lubię cierpieć, tylko inaczej do swojego bólu podchodzę.  Inni zadają pytanie dlaczego, lub są pogodzeni z bezsilności, a  ja zadaję pytanie,  jaką informację  ten ból chce mi przekazać.   Następnie  zastanawiam się,  czy dam radę   wejść  tym bólem do źródła zdarzeń,   przez które stworzyłam ten ból. Kiedy ponownie  widzę zdarzenie, to prawie zawsze  okazuje się, że prawda tego zdarzenia jest inna niż ja kiedyś to sobie zaprogramowałam.

Tak np. było, jak  mając  5 lat wpadłam do kotła gotujących się obierków. Ojciec jak mnie wyciągnął, to byłam pewna przez 50 lat, że najpierw mnie zbił uderzając ręką w poparzone miejsca, denerwował się na mnie, położył nerwowo na łóżko i dopiero pobiegł zadzwonić po pogotowie.

Po wejściu  do podświadomości z  poczuciem winy, ponownie zobaczyłam to samo zdarzenie w innym świetle. Ojciec otrzepywał  ze mnie  ręką  gorące   obierki,   przyklejone  do  mojej sukienki i ciała, a ja mylnie odebrałam jako  dawanie mi klapsów.  Denerwował się tym, że ja cierpię, a On jest bezsilny, ale  nie na mnie, jak do tej pory myślałam.

W okowach uczuciowej  niewoli, już bym nie mogła przebywać, już na zawsze byłabym inna,  tutaj na wolności mogę być sobą.

Na szczęście wiele osób już taką samą wolnością się cieszy,  tylko po większej części są  to osoby  młode, a to jest  inne pokolenie, niż moje.  Mają inne problemy życiowe i zauważyłam, że szanują, ale nie zawsze rozumieją mnie,  jak dzielimy się swoimi doświadczeniami. Ja to rozumiem,  bo tak do końca  skąd mogą wiedzieć jak czują się osoby  zaawansowane wiekowo,  nie przeżyli tego, co my.

Moja gorsza sprawność fizyczna i dolegliwości  wynikają  po  większej części z racji wieku, a to już jest inny program, w którym uwięzione emocje nie biorą udziału.

W moim wolnym nowym świecie martwi mnie, że  nie mam z kim porozmawiać o celach, planach na przyszłość,  oraz o ustaleniach  nowych priorytetów. Bo inne cele i plany  mają /30/ trzydziestolatki,  niż  osoby w moim wieku i inne cele i plany mają osoby zniewolone, przez uwięzione uczucia./Głównie myślą jak dostać się do lekarza, jakie lekarstwo pomaga na daną chorobę i czy dam radę pomóc dzieciom/.

Brakuje mnie tego, z kim mogłabym porozmawiać o bolączkach i  pomysłach na siebie, jak się ma 60+  z watem,  przełamując stereotypy, że pozostały nam tylko małe  wnuki i kościół.  Co wcale nie znaczy, że mam coś przeciwko, mam na uwadze tylko to, że myśmy już swoje zrobili, wypracowali i mamy prawo w końcu pomyśleć o sobie i coraz częściej mówić nie, by żyć z myślą o sobie.

Wierzę, że niebawem coraz więcej osób po 60+ zacznie się wyzwalać z uwięzionych uczuć podobnie jak tysiące młodych.

Młodzi mają inne priorytety i inne pomysły na swoje życie i zupełnie inaczej korzystają ze swojej wolności, po wyjściu z krainy ofiar. Co raz więcej młodych  uwalniają uwięzione emocje, bo  chcą wziąć  swoje życie na swoją odpowiedzialność, by żyć  tak jak sami chcą, a nie tak,   aby komuś to się podobało.

W późnym wieku otrzymałam drugie życie, więc to zobowiązuje i  chcę aktywnie  wykorzystać dany mi czas jak  najlepiej. Okazuje się, aby spełniać się  i żyć pełnią życia  zaistniała potrzeba poszerzania swojej wiedzy i  zdobywania nowych  umiejętności  na kursach i warsztatach i ja to z przyjemnością czynię.

Teraz  będąc wolna z uwięzionych wielu emocji, czuję się tak, jak bym żyła w innym ogromnym świecie, rozglądam się po  nim,  który  wydaje mi się większy, jak by normalnie się poszerzył, może dlatego, że dałam sobie więcej wyborów?

Nie przejmuję się   zdziwieniem innych jak kiedyś,  że z wnukami chcę mieć kontakt   często,  ale  krótko,  a do kościoła chodzę niezbyt często, bo modlić lubię się w samotności.

Idę wybraną ścieżką  w nowym nieznanym świecie z wiarą, że życie pięknem  znów  nieraz  mnie zaskoczy i będzie nas wyzwolonych coraz więcej.

Irena

Toksyczna dieta

   

 

Co to znaczy zdrowo żyć i zdrowo się odżywiać  aby nie ogłupieć?

Gadanie o niezdrowej żywności jest mocno przesadzona.  Może właśnie zainteresowane korporacje sieją strach  po to, by wyeliminować konkurencję, a inne by  ukryć duże spożywanie  leków/czysta  chemia /  zapisywanych lekką ręką  przez lekarzy?

 Czy to  ekologiczne żywienie jest tak zdrowe jak się o tym mówi? Ja mam do tego wątpliwości.  W  tym temacie  dużo się mówi  i dużo pisze,  aż  roi się od książek, czasopism, programów TV i radiowych,  jest mnóstwo przychodni zdrowego życia, kursów i warsztatów,  sprzecznych co do zasadności zdrowej diety.

Jakiego autora uzasadnienie diety przyjmiemy zależy, kto bardziej nas przekonał,  czyli jakiego dokonamy wyboru,  komu damy wiarę  lub jakie argumenty do nas trafiły.

 Niemałe znaczenie  w naszej diecie ma w danym okresie modny styl życia, na który zawsze znajdzie się naukowe uzasadnienie, że to jest zdrowe.

Problem polega na tym, że   dając nam przekonanie o spożywanych produktach znajdujących się w legalnej sprzedaży, powoduje w nas stres, że odżywialiśmy się  przez jakiś okres szkodliwą żywnością, a do tego nadal kupując produkty  jesteśmy w stresie, bo nie jesteśmy pewni, czy kupujemy produkty zdrowe. W konsekwencji spożywamy posiłki w stresie, a wiadomo, że stres zabija!

Szkodzi nam wszystko to, co uważamy, że jest szkodliwe.  Problem polega na tym, że krytykowanie przez media co raz innych produktów jako szkodliwe, tak  ogłupiają, że ma się wrażenie, że w sklepach wszystko jest szkodliwe. /Nawiasem mówiąc nie tylko w sklepach spożywczych/

Pamiętamy jeszcze hasła nawołujące, aby dzieci  w przedszkolach i szkołach  piły mleko, to będą zdrowe,  dopóki naukowcy nie udowodnili, że  to nie prawda, a teraz znów  jest coraz więcej zwolenników , że mleko jednak  dla dzieci jest zdrowe.

Podobnie było z masłem i margaryną, teraz to samo jest z olejem kokosowym.

Trochę już żyję  i będąc dzieckiem  słyszałam,  że zdrowe jedzenie  to mięso , rarytasem był drób a w szczególności kurczaki, a najgorszym mięsem  była wołowina.  Dobry zdrowy rosół musiał mieć  dużo żółtych pływających oczek. Na tej diecie moja kochana Mama żyje 93 lata i ma sprawny umysł i jak na swój wiek ma się dobrze.

Domowe zwierzęta i drób w gospodarstwach na wsi w tym okresie  były hodowane  pokarmem naturalnym, tylko  czy na pewno z takiego chowu żywność była zdrowsza?  Uważam, że nie!  Tylko bakterie i wirusy dozowane w małych dawkach uodparniały na różne choroby.

Zwierzęta domowe  chorowały  i były nosicielami  wielu chorób,  tylko o tym nikt nie wiedział i spożywano posiłki bez stresu. Zdarzało się nawet, że ktoś zakopał, kto inny  wykopał zakopane nieżywe padnięte  np. świnie niby  do własnego spożycia, ale tak naprawdę sprzedawano.

Słyszałam, jak niektórzy żartowali, że Panowie i Paniusie w mieście wszystko zjedzą. Będąc małą dziewczynką słyszałam, jak na  wsi, żaliła się jedna Pani do innych, że nie ma w domu  masła, bo szczur wpadł jej do śmietany i musiała wszystko  sprzedać miastowym  i jakoś nikogo nie potruła.

Prawda jest taka, że dzisiaj ludzie  więcej spożywają  różnych leków, które zamiast pomagać, to szkodzą, ale  też tłumaczy się niezdrową dietą.

Czy z upraw ekologicznych,  nie  są  skażone  zakaźnymi chorobami  gryzonie, koty , ptaki i inne robale jak  ślimaki,  na przykład mszyce , czy muszki?

Uważam, że ekologiczne uprawy  byłyby skażone larwami  i  wirusami różnych chorób, gdyby faktycznie nie tępiono chemią.

Przecież dlatego ludzkość zaczęła  wprowadzać do hodowli i plantacji chemię, bo nie radziła sobie z różnymi chorobami zagrażające życiu człowieka i zwierząt,   a nie tylko dlatego by zwiększyć swoje plony. Wszystko byłoby dobrze, gdyby z tą chemią plantatorzy, hodowcy  i producenci zachowywali umiar.

Według mnie, uprawy ekologiczne są potrzebne  by zachować równowagę  środowiska,  ale spożycie ich jest bardzo przereklamowane.

Wkurzam   się jak czytam, czy słyszę, że  dodatkowym plusem lepszego dawniej żywienia jest to, że w gospodarstwach zwierzęta były kochane, cieszyły się wolnością, radowały się. Nie chcę w tym temacie się rozpisywać, tylko podam przykład, że prawie  każdy będąc dzieckiem dostał chociaż raz lanie, bo taki był zwyczaj wychowywania. Czy ci sami chłopi mówili swoim świniom , krowom  i innym ptakom, że ich kochają?  Dzieci obrywały często na zaś, ale żadnego zwierzęcia nikt batem nie śmignął i nie okładał kijem jak  do obory zaganiał? Ludzie głodowali, a zwierzęta w gospodarstwach na przednówkach nie głodowały? Nie chorowały na różne zakaźne choroby zagrażające człowiekowi ?

Dzisiaj są inne obyczaje i inna świadomość i to jest fajne,   gospodarstw już  nie ma, są tylko   duże fermy i plantacje. Tylko czy aż tak niezdrową żywność produkują? Czy wszyscy farmerzy kurczaki hodują w ciasnych klatkach urągające wszelkim humanitarnym  normom?

               Ci co uwierzą, że spożywają niezdrową żywność, będzie dla nich niezdrowa. Natomiast te same produkty  dla tych, którzy z wiarą spożyją jako zdrową, będzie dla tych  zdrowa.

Gadanie o niezdrowej żywności jest mocno przesadzona.  Może właśnie zainteresowane korporacje sieją strach  po to, by wyeliminować konkurencję, a inne by  ukryć duże spożywanie  leków/czysta  chemia /  zapisywanych lekką ręką  przez lekarzy?

Moje doświadczenie z odżywianiem zaprzecza wielu publikacjom, dietetykom i książkami zdrowego odżywiania.  Mój organizm jest najlepszym i wiarygodnym laboratorium, bo na złą żywność od razu negatywnie reaguje.

Źle znoszę dietę warzywną, dlatego  spożywam prawie  wszystko, z tym,  że ograniczam  produkty smażone i wędzone.

Stosuję dietę taką, po której zdrowo się czuję, a moje ciało wie  najlepiej czego mu potrzeba. Naukowe badania zmieniają się, są sprzeczne z wcześniejszymi badaniami, by po pewnym okresie ponownie polecać, czasem ostrzegać  w zależności jaka korporacja badania finansuje.

Związku z powyższym uważam, że mają słuszność ci  naukowcy którzy  twierdzą, że to nie dieta, tylko wiara w nią powoduje, czy żywność jest zdrowa, czy szkodliwa.

Irena

 

 

Despotyczna miłość

 

Najtrudniej do swojej racji przekonać siebie

Moja ślepa wiara w mądrość mojego męża powodowała, że bardziej wierzyłam jemu, niż sobie.

Jak poznaliśmy się,  obydwoje byliśmy piękni i młodzi.  Szłam  przez życie  z wiarą, że świat przede mną  stoi otworem.  On jak mnie zobaczył, to  powiedział mi, że mam wszystko to, co jemu w kobiecie się podoba, a ja byłam tak nieśmiała, że  patrzyłam tylko  na jego buty.  Nie widziałam nawet jakiego koloru są jego włosy i oczy, ale jak mnie delikatnie objął  swoim męskim ramieniem, to miałam  uczucie, że znam go od bardzo dawna. I tak się zaczęła nasza wspólna cudowna gra zwana miłością.

Nie od razu w nim się zakochałam, byłam bardzo badawcza i ostrożna. Mój nowo poznany mężczyzna z każdą godziną i z każdym dniem odkrywał przede mną swoje zalety. Po rocznej znajomości okazało się, że jest w ogóle  bez wad. Był bardzo troskliwy, miły i  dawał mi duże poczucie bezpieczeństwa.

Byliśmy zgodni w swoich marzeniach, więc rozmawialiśmy o nich godzinami, a czas na rozmowach uciekał nam błyskawicznie. Mówił tak pięknie o swoich marzeniach, że opowiadając o nich zarażał mnie nimi  tak bardzo,  że zapragnęłam razem z nim  uczestniczyć w realizacji jego marzeń, niestety nie swoich.

Swoich marzeń tak bardzo się wstydziłam, że o nich swojemu panu mało  opowiadałam, bo uznawałam, że są zbyt kobiece i mojemu  „macho” nie przystoi zawracać głowy. Czasem nieśmiało próbowałam opowiedzieć  jakie chciałabym mieć mieszkanie,  gdzie mieszkać, gdzie pracować,  jak spędzać czas po pracy. On od razu uruchamiał swoją broń, czyli krytykę i jako znawca wszystkiego, obrazowo prostował, przerabiając moje marzenie  według swojego upodobania.

Teraz z perspektywy czasu widzę, że tak naprawdę krytykował wszystko co dotyczyło mnie, a co dotyczyło jego wszystko chwalił. Na początku  naszej znajomości mówił głośno przed swoimi kolegami i naszymi znajomymi, że mam to, co jemu w kobiecie się podoba, a następnie  jak byliśmy sami,  wszystko to  we mnie krytykował.

Problem polegał na tym, że ja to coś interpretowałam na swój sposób, a jemu jak później się okazało, podobało się moje poddanie  jego krytyce, a nie moje walory kobiece jak  ja sobie  wyobrażałam.

Ja jego krytykę przyjmowałam jako szczerość  i   mądrość.  On okazał się znawcą  od  wszystkiego, również  co do mojego  ubioru i fryzury.  Doszło do tego, że jak  przyszłam od fryzjera, to mi fryzurę  rozwalał mówiąc, abym  zmieniła uczesanie bo wyglądam  szkaradnie.  Mnie  to jego zachowanie denerwowało,  ale  uspakajał  mnie zawsze tym, że będąc ze mną  w towarzystwie był miły i pewny siebie.  Oznaczało to dla mnie, że  jest szczery i się mnie nie wstydzi. Jeśli ktoś  pytał, po co rozwaliłam tak ładną fryzurę,  to  odpowiadał, że  jemu w niej się nie podobałam. Zawsze mówił, że mam tylko jemu się podobać, a innym podobać się nie muszę. Zapewniał mnie, że on żyje tylko i wyłącznie dla mnie, więc ja też powinnam żyć tylko dla niego, czasem dodawał – „no chyba, że już mnie nie kochasz”.

Nie pozwolił mnie pracować, chociaż więcej zarabiałam od niego, bo od  opiekowania i wychowania dziećmi byłam ja, a nie on, argumentując  tym, że to ja rodziłam. Od sprzątania, prania, gotowania też  byłam ja, nawet wówczas jak po latach poszłam do pracy, nic w tym temacie się nie zmieniło.

W wyżej opisany   sposób budował w sobie coraz większą pewność siebie, a moją pewność stopniowo umniejszał.  Krytyka do niszczenia mojej pewności siebie była jego  doskonałym narzędziem. Mimo  zapewnienia, że ja i tylko ja jestem  jego Panią, stawałam się coraz bardziej malutką i słabiutką szarą nic nie znaczącą dla niego  kobietką. Aż po latach stwierdził, że stać go na lepszą i zostawił mnie z dziećmi, bez środków do życia,  tłumacząc dzieciom i znajomym, że to z mojej winy.

Robiłam to co on lubi i postępowałam tak,   aby on był zadowolony. Usprawiedliwiałam jego złe zachowanie,    broniąc  jego wybuchy gniewu jak przysłowiowej niepodległości.  Usprawiedliwiałam nawet jego potknięcia zawodowe, uważałam że on wspaniale wywiązywał się ze swoich obowiązków, tylko przełożeni  niesprawiedliwie go oceniali.  Uważałam tak, bo mój mąż  tak twierdził, a myślałam, że jest szczery i mówi prawdę.

Łatwo mną było można manipulować,  bo ja krytykę  brałam za szczerość.  Zawsze mówił  z takim przekonaniem, że kieruje się tylko moim dobrem,  rozwiewając moje  wątpliwości.

               Uzależnienie od despoty zaczęło się, kiedy dałam mu przyzwolenie  na krytykowanie siebie.  Wpadając w  to uzależnienie,  straciłam zdolność postrzeżenia, że jego zapewnienia, jego obiecanki to puste słowa, słowa, słowa…,  które w żaden sposób  nie są poparte  jego działaniem.

               Moje racje,  czy argumenty obalał byle jakim kłamstwem. Bardziej przekonywały mnie byle jakie  jego kłamstwa,  niż moje argumenty  oparte na  logicznym  i racjonalnym myśleniu.

Po uwolnieniu się od   destruktywnych lęków  oraz poczucia  winy,  zobaczyłam swojego  męża i władcę zupełnie w innym świetle.  Moim uzależniającym syndromem psychicznym okazał się zablokowany lęk z poczuciem winy.

W domu rodzinnym, jako dziecko brałam odpowiedzialność za Rodziców i przyjmowałam ich błędy jako moją winę. Taką tendencję miałam dlatego, że moi Rodzice wychowywali mnie poprzez krytykę i karę. Mnie nigdy za nic nie chwalono, nawet jak otrzymywałam piątki, to i tak uzasadniano mi, że jestem gorsza od innych.

Rodzice stosowali wychowanie krytyką, bo bali się, że będę porównywała się do tych gorzej uczących się, a ich intencją było, aby wzorować się na  tych lepszych od siebie.

Nie zdawali sobie sprawę, że poprzez  ich  wychowanie,  wyposażyli mnie w potężne poczucie winy, oraz poczucie, że jestem takie  nic,  czyli obdarli z wewnętrznej wartości. Dokładnie tak jak w tej piosence „Mniej niż zero…”

Z perspektywy czasu wiem, czym  tak przyciągnęłam  do siebie  przed laty byłego męża. Poczułam w nim  „smaki dzieciństwa”, a tak dokładnie to poczucie bezpieczeństwa, bo miałam w podświadomości przekonanie  wyniesione z domu, że  Rodzice i opiekunowie, krytykują mnie dla mojego dobra. Skojarzenie przez   podobne podejście despoty  do   Rodziców,  moja podświadomość odbierała jako bezpieczeństwo, chociaż  moi Rodzice w żaden sposób wobec mnie nie byli despotyczni, bo ich intencja była inna.

Intencja w naszym życiu pełni ważną rolę, o czym często zapominamy.

Moja historia z despotycznym mężem  miała szczęśliwe zakończenie, że wbrew mojej woli on mnie zostawił. Najlepiej moje porzucenie przez męża podsumował mój kochany Ojciec – Ty córcia zamiast płakać, to ciesz się, że  sam odszedł  twój  despota zanim ciebie wykończył, bo Ty pozbyć się jego nie miałabyś już szansy.

Historia  jego  miała smutny epizod, ponieważ  moja rywalka okazała się despotką o silniejszej osobowości od niego. Szybko stał się  jej ofiarą i jak żył, tak skończył. Jak tylko ze swoją despotką, a moją rywalką się ożenił i zamieszkał  to  marniał w oczach, chorował, aż zmarł tonąc w długach na kwotę 800 tysięcy złotych.

W pewnym momencie, nie wiedziałam, czy mu współczuć, czy dziękować mojej rywalce, że mojego despotę tak elegancko załatwiła, właściwie, to dokładnie tak jak on mnie. Mimo wszystko przykro mnie było, że tak  skończył, w końcu był ojcem moich dzieci. Bawi mnie tylko to, że ona tak samo wobec  innych zapewniała  o swojej miłości do niego,  jak on kiedyś  do innych mówił  o miłości do  mnie.

Na tym moja historia o despotycznej miłości się zakończyła i na pewno miałaby ciąg dalszy, na zasadzie reakcji łańcuszkowej, jak bym nie  uwolniła  się od  destruktywnych   emocji.

Nasza podświadomość kieruje życiem, ale należy pamiętać, że nie posiada zdolności logicznego i racjonalnego myślenia.

Kiedy nasze  świadome działanie koliduje z podświadomością, wówczas zdarza się, że bardziej wierzymy innym niż sobie.

Irena

 

 

Odrzucona

         

 

Doświadczam,  jak  zablokowane  emocje  utrzymują nas w przeszłości,  stwarzając w obecnym życiu  podobne zdarzenia,   odgrywają   takie same role, tylko w innej scenerii i innymi osobami.

Zaskoczyło mnie teraz,  że tak samo jak  kiedyś,  również obecnie  jestem ofiarą fałszywego oskarżania mnie przed bliską mi osobą.

Serce moje krwawi, bo ktoś bardzo mi bliski, kogo wychowałam zadał mi ból i nie wiem dlaczego.  Po założeniu swojej rodziny cichutko, nic nie mówiąc pomału odsuwał mnie  od siebie, aż całkowicie ze swojej rodziny  mnie  wylogował. Od zawsze byłam z niego  dumna i myślałam, że  go dobrze wychowałam, a  teraz nasuwa mi się pytanie – czyżby?

Nawet  jego nowej rodziny nie pozwolił mi  poznać,  ot tak bez powodu. Oczywiście, że mówiłam, płakałam, prosiłam, ale w ogóle  on  mnie nie słuchał, na moje argumenty był głuchy jak pień.

Zawsze rozumiałam, że każdy musi uczyć się na własnych błędach, wiec   jak mogłam starałam się każdemu pomóc  w miarę  swoich sił. Tylko jak już mnie tych sił zaczęło brakować,  to dla kogoś komu dałam tyle serca, z niewiadomego powodu odrzucił   mnie na margines,  jak  niepotrzebny śmieć.

Odrzucenie  przeżywam bardzo, mimo, że nie zostałam sama.  Jest ze mną  kochana córka, wnuki i inne  bliskie osoby,  które mnie wspierają i wspomagają,  ale i tak serce cierpi okrutnie.  Czuję się tak, jak bym na stałe miała wbity nóż pod lewą łopatką.

Po latach walki i doświadczeń  z toksycznymi emocjami wiem, że aby pozbyć się  tego cierpienia muszę wejść w ten ból i go wyrzucić z siebie.

Terapia

Jak zaczęłam koncentrować się na odczuwanym bólu i przyjrzałam się jemu, to zobaczyłam, że to ktoś  odciąga mnie od kochanych osób. Pomyślałam, że to niemożliwe, ale  tym tropem poszłam  dalej wiedziona ciekawością.

Za tropem  uczuć,  pojawiły  się pytania.   Kiedy  Irena ostatni raz tak się czułaś?  Kiedy uważałaś, że  ktoś odsuwał  Ciebie  od bliskich?

Po wpływem pytań ból rozprzestrzenił się na całe plecy jeszcze bardziej , ale  miałam  świadomość,  że to dobry znak, bo jak  ból rośnie, to znaczy, że jestem  blisko celu!!!!!!

Zmotywowana do jeszcze większego skupienia się co pod tym bólem się  kryje,  weszłam w nieznany mi obszar  podświadomości.

Wyraźnie poczułam, jak  ktoś   odsuwa mnie od Matki i Ojca. Wizualnie widzę siebie  jak na filmie  w różnych zdarzeniach   swojego  życia, gdzie zawsze ktoś odsuwa mnie od bliskich. Ja nie poddaję się i  z uporem maniaka udowadniam , że  jestem  im  potrzebna.

Mimo moich starań, czuję, że jestem bliskim  niepotrzebna, a moja obecność wszystkim przeszkadza.

Idąc w przeszłość kierując się dominującym uczuciem,  od zdarzenia, do zdarzenia,    dotarłam do okresu jak miałam  około trzech latek. W tym okresie poczułam lekką radość, jak bliscy mnie zostawiają  samą, jednocześnie  zalewam się łzami

Wywołana malutka  radość,  ukierunkowała moje  myśli,  że  tak naprawdę, to ja  uciekam od bliskich i cieszę się, że mi na to pozwalają,  bo kontakty z bliskimi są dla mnie  męczące, tylko dlaczego?

Nim zaskoczona zadałam sobie pytanie dlaczego? Zobaczyłam jak;

Mając około trzech latek Matka mnie strofuje, że zgubiłam  nową czapkę i że wyglądam jak  chłopaczar, a nie jak dziewczynka.  Ubrała mnie w ubranko kościelne i teraz nie mam w czym pójść  do kościoła, bo jestem cała ubłocona. Wyszłam na podwórko  ładnie ubrana, ostrożnie  omijając błoto po wiosennych roztopach i  grzecznie  czekałam   na Mamę. W tym czasie  kuzyn błyskawicznie  popchnął mnie   do błota,  jednocześnie  wykrzykując, patrzcie  jak  ona ładnie się  papla.  Z błota wyciągnęła mnie Mama  krzycząc na mnie, a  wujkowie na mój widok  się zaśmiewali. Nic mnie nie obchodziło, tylko bałam się Ojca,  że za to wszystko przyłoży mnie paskiem, bo przyglądał  się temu wszystkiemu surową miną.

Byłam pewna, że wszyscy widzieli jak kuzyn mnie popchnął, ale nikt   mnie  przed nim nie bronił, tylko wszyscy się śmiali, mama na mnie krzyczała, a Ojciec  groził końcówką paska.

Zaczęłam od wszystkich  uciekać, prosząc  swojego  Aniołka, aby nikt mnie nie zatrzymywał.

I tak uciekam od niektórych bliskich do dnia dzisiejszego, bo tak jako mała Irenka w stresie  się zaprogramowałam.

Przemyślenia  po terapii;

Ja w tamtym momencie nie  pożałowałam siebie,  tylko Rodziców  i swoich prześladowców.  Nie potrafiłam ich usprawiedliwić, więc wzięłam na siebie winę i uznałam, że jestem nic nie warta na ponad 60 lat.

               Teraz  Rodzicom i  wujkom wybaczyłam, bo  zrozumiałam, że oni nic nie widzieli, tylko  uwierzyli kuzynowi.

Zaraz po  terapii ból pod łopatką przeszedł i okazało się, że ogromny  lęk przed ujrzeniem prawdy,  nie był taki straszny jak mi się zdawało.

Niebawem  od  tej bliskiej osoby, która mnie wylogowała z rodziny,  otrzymałam zdjęcia, na razie bez komentarza, ale bardzo mnie ucieszyły.

               To niesamowite, jak wyraźnie zobaczyłam i poczułam, że emocje ze zdarzenia z dalekiej przeszłości odegrały dokładnie taką samą rolę po 60 latach.

Przy ponownym spojrzeniu na   zdarzenie z dzieciństwa  już jako dorosła, zobaczyłam wszystko  zupełnie w innym świetle  i automatycznie destruktywne  emocje  ulotniły się na zawsze.

Niesamowite jest to, że jednocześnie wraz z innym spojrzeniem na przerabiane zdarzenie, zobaczyłam, że tak samo jak  kiedyś,  również obecnie  jestem ofiarą fałszywego oskarżania mnie przed bliskimi.  Prawdopodobnie jak  60 lat temu, tak  i  obecnie ktoś  fałszywym oskarżeniem  odsuwa mnie od bliskich osób.

Według mnie wszystko się poukłada, jak z tego zdarzenia uwolnię pozostałe zablokowane emocje.

Jak dorastałam weryfikowałam swoje zasady i poglądy na uczucia,  ale niestety zaprogramowane  schematy emocjonalne  nieubłaganie  rządzą  życiem  tak,  jaki mamy program w swojej podświadomości.

Irena

 

Atak płaczu

Kiedy w życiu idzie nam wszystko na opak i  nic się nie układa, spotykają  nas rozczarowania,  a życie traci sens, to znaczy, że mamy mnóstwo zablokowanych emocji, które aby się wydobyć, dają o sobie znać  na swoje różne sposoby,   niszcząc nasze  zdrowie i życie.

    

Emocje z myślą   są nierozłączne,  pojawiają się razem   i  wzajemnie na siebie  działają,  pozytywne myśli trzymają pozytywne emocje, a negatywne emocje  skupiają negatywne myśli.

Człowiekowi emocje towarzyszą od początku istnienia i jeśli nawet ktoś twierdzi, że nic nie czuje, to też odczuwa,  tylko nie potrafi tej emocji  nazwać.

Myśli wraz z  emocjami posiadają ogromną moc sprawczą i  ta  moc byłaby jeszcze większa,  nie do wyobrażenia,  gdyby  była  zgodna z programem  w naszej podświadomości, czyli nie było  wewnętrznego konfliktu.

Problem w tym, że nie jesteśmy niczego świadomi, bo  wszystko dzieje się  w podświadomości, a  świadomość najczęściej nie wie  dlaczego tak  się dzieje.  W takiej sytuacji trudno pozbierać  myśli  nieposkładane i tak samo rozsypane  emocje  są  absolutnie pozbawione naszej kontroli.

Przy zablokowanych emocjach nie jesteśmy też sobą.

Praktykując uwalnianie zablokowanych emocji, stwierdziłam   zależność między zablokowanymi emocjami, a  byciem  sobą.

Im bardziej się starałam  być taką  jaką  świadomie chciałam  być, tym bardziej nie byłam sobą.

W moim życiu urzeczywistniało się to w ten sposób, że często nie byłam sobą wbrew swojej woli, bo tłumiłam płacz i uśmiechałam  się  chociaż nie było mi do śmiechu,  tłumiłam gniew i udawałam  spokojną, a  coś w środku wrzało, tłumiłam   zadaną mi przykrość  i  udawałam radość,   itp. ; itd.  Wszystkie  życiowe dysfunkcje, oraz  tak zwane negatywne emocje są przejawem  zablokowania niekoniecznie tych złych uczuć, ale często pozytywnych, takich jak miłość i radość.

Tak naprawdę, nie ma złych emocji, dopiero stają się złe jak  je  zablokujemy, wówczas nawet zablokowana miłość i  radość  przejawia się jako ból  rujnujący  nam życie.

Dokładnie tak było ze mną, mając około trzech latek , zablokowałam w sobie radość i  śmiech. Taką krzywdę uczynił mnie nieświadomie mój  12 letni kuzyn,  wychowujący  się u nas powojenny sierota, który od wczesnego dzieciństwa  dotkliwie  będąc  doświadczony przez wojnę, robił projekcję na mnie. Przez moich rodziców był bardzo pobłażany i wynagradzany za doznane przez wojnę okrutnych cierpień. Więc kuzyn zazdrosny o to, że ja mam   Mamę, a on nie, popychał  mnie, podstawiał nogę wykrzykując, że jestem niezdarą,  niby w trosce o Mamę, odpychał mnie od niej  strofując słowami ” nie przeszkadzaj”.

Na tłumienie moich przeżyć  reakcjami kuzyna,  który zabraniał mi  śmiać się  i przeżywać radość,  a nawet odpychanie od Matki i Ojca słowami „nie przeszkadzaj”, przez dorosłych opiekunów było ignorowane.

Być może dorosłym  przeszkadzał mój hałas  wywołany  radosnym  śmiechem, dlatego tolerowali zachowanie  nastoletniego kuzyna wobec mnie, chociaż tak naprawdę było to  „tresowanie”  i zabijanie poczucia sprawiedliwości, bezpieczeństwa i miłości.

W taki sposób w okresie już wczesnego dzieciństwa nabrałam przekonania, że na miłość i radość nie zasługuję, ewentualnie  cieszyć się  mogę  tylko w samotności.

Będąc dzieckiem i w dorosłym życiu lubiłam ludzi radosnych i wesołych, sama zachowując zawsze smutną minę, myśląc, że zachowuję pozory powagi.  Kiedy miałam ochotę na radość i śmiech, to zawsze powstrzymywał mnie lęk, że  usłyszę – czego szczerzysz zęby?  ,  czy  śmiejesz się jak głupi do sera, lub inną złośliwą uwagę.

Przez całe życie  moje chwile radości zawsze były przerywane  przez  osoby  bliskie, dalsze, czy  losowe  przykre zdarzenia.  Nic dziwnego, że  mojej radości od dawna towarzyszył lęk, że zaraz coś przykrego się wydarzy i  to za każdym prawie razem się potwierdzało.

W końcu wkurzyłam się na tą sytuację i zrobiłam sobie  terapię  wchodząc  w swój lęk przed radością.  Pokonywałam  fale lęku przed radością,  jedną  za drugą,  aż dotarłam do wyżej opisanego zdarzenia z wczesnego dzieciństwa, jak byłam prześladowana przez swojego kuzyna.  Dziwne było to, że  po odkopaniu zablokowanej radości ,   nie mogłam powstrzymać płaczu przez  długi czas.  Chodziłam zapłakana przez trzy dni  dopóki nagle  nieoczekiwanie poczułam lekkość  i bez powodu  poczułam w środku taką wewnętrzną radość.

Na tym się nie skończyło, bo jeszcze przez tydzień  byle powód doprowadzał mnie do płaczu, aż poprosiłam męża, aby nie ingerował i pozwolił mi się wypłakać za wszystkie lata kiedy powstrzymywałam łzy.

Obecnie,  mimo jakichś przykrości już nie muszę powstrzymywać płaczu, bo płakać mi się nie chce, samoistnie zachowuję pogodę ducha i spokojnie czekam,  aż wszystko przeminie.

Okazało się, że moją radość blokował lęk przed płaczem i odwrotnie.

Przypominam sobie jak 5 lat temu miałam nieoczekiwaną reakcję po terapii  na odblokowanie smutku,  który jak  się zdawało prześladował mnie. Wówczas  niezrozumiałe dla mnie było,  jak  po terapii ze smutkiem  dostałam  długi atak śmiechu, którego nie mogłam powstrzymać.

Przez parę dni zaśmiewałam się bez powodu, tłumaczyłam to sobie tym, że jak dotarłam do źródła,  to zobaczyłam, że zablokowałam sobie smutek na ponad 50 lat z absurdalnej przyczyny dla dorosłego, ale nie dla trzy letniej  Irenki,  która miała prawo opatrznie zrozumieć zdarzenie.

Jedno zdarzenie ma wiele aspektów i wiele emocji. Przy uwalnianiu innych emocji,  czasem  wracam do tego samego zdarzenia  będąc świadoma, że podczas terapii, docierając do jednego źródłowego zdarzenia,   nie  zawsze udaje się uwolnić wszystkie zablokowane emocje.

Teraz po ostatniej terapii zrozumiałam, że  5 lat temu odblokowując  zablokowany smutek uwolniłam  jednocześnie  lęk przed  śmianiem się , a uwalniając   radość  uwolniłam  stłumiony  płacz.

Fajne jest to, że  przestałam być smutasem,  bo  nie boję się śmiać  i  ponownie przekonałam się, że wszystko jest w nas.

Irena

 

ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE

      

ŻYCZĘ RADOSNYCH ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA WYPEŁNIONYCH  BLISKOŚCIĄ CIEPŁA KOCHAJĄCYCH SERC, POKOJEM I RADOŚCIĄ  I W NOWYM ROKU 2017 ZYCZĘ ZDROWIA, SUKCESÓW I WSZELKIEJ POMYSLNOŚCI.

IRENA

Rak odporny na krytykę

Byłam pod opieką nie tylko lekarzy, ale i wielu terapeutów i  nikt nie zauważył, że rak żywcem pożera moje ciało.

Gdyby dawano nagrodę „Nobla” za krytykę leczenia raka, to nagród byłoby więcej niż chorych, terapeutów i lekarzy razem wziętych, mówi to prosta kobieta, która dotknięta  rakiem  płuc,  nie miała sił i czasu na analizowanie krytyków zdrowia, nie dochodziłam kto chorymi manipuluje, by zdobyć władzę, sławę i pieniądze.

sycylia-etna-074 instam-bulgaria-072

By pozbyć się raka w warunkach jakich przyszło mnie żyć, unikałam chorych nieuleczalnych, interesowali mnie tylko uzdrowieni, czy wyleczeni, nieważne  jak się określali, ważne,  że uwolnili się od raka i wiedli szczęśliwe życie.

Szybko zauważyłam, że wszystkich uzdrowionych i wyleczonych łączył wspólny mianownik i to nie jeden. Wszyscy zmienili swoje życie, wszyscy walczyli o zdrowie wieloma sposobami i nikt nie narzekał na mało skuteczną w leczeniu  służbę zdrowia i  terapeutów, tylko w walce o zdrowie  korzystali z ich usług  dołączając do innych sposobów walki z rakiem.

Nie lubię porównań, ale trudno nie było spostrzec, że terapeuci tak samo  jak lekarze, co prawda mają  swoje sukcesy i porażki, ale wobec nieuleczalnego raka są jednakowo  bezsilni.

Po diagnozie nieoperowanego raka  płuca prawego/ guz 4cmx8cm/, swoją uwagę skoncentrowałam na pokonaniu jego wszystkimi  sposobami, wypraktykowanymi przez osoby, które raka pokonały. Interesowało mnie, jacy byli przed zachorowaniem i co rak w nich zmienił. Pochłaniałam każde słowo jak opowiadali o swoich sposobach walki z nowotworem i swoim obecnym życiu.

Nikt z wyleczonych nawet nie wspomniał o złych doświadczeniach z lekarzami, terapeutami, ziołami i dietą. Mnie też to wcale nie obchodziło, bo życie wisiało mi na włosku i rozumieliśmy się  bez słów.

Mnie dotkniętą rakiem nie interesuje tak zwany zdrowy styl życia, bo to niby, że co! My dotknięci rakiem mieliśmy zły styl życia? To nieprawda!!!!!

Zdrowo się odżywiałam –  a mimo tego  chorowałam,  rozsądnie,  wydawało się mądrze postępuję –  a głupio wychodziło, starałam się jak mogłam – a i tak  wszystko  szło na opak niż chciałam. Z mojej obserwacji wynikało, że nie byłam wyjątkiem, wszyscy podobnie szli przez życie, tylko nielicznym życie układało się jak po sznurku.

U mnie rak pod opieką lekarzy i terapeutów   rósł w siłę i pustoszył moje ciało. Nie paliłam, nie piłam, unikałam potraf smażonych i tłustych, z rosołu wybierałam oczka, unikałam wieprzowiny, spożywałam dużo jarzyn, owoców i prowadziłam spokojne życie, a mimo tego padłam ofiarą raka i jak mnie zdiagnozowano poszły już przerzuty.

Wielokrotnie przekonywałam się, że nad swoim życiem nie mam kontroli , cokolwiek nie zrobię, to i tak na złe się obróci mimo dobrych intencji i odwrotnie do tego co zamierzałam.  Ludzie których znałam  uważali podobnie, mówili mi Irena  , cokolwiek nie zrobisz,  to i tak  d..pa  z tyłu. Niektórzy twierdzili,  że taka karma, albo szczęście.

To nieprawda, że rak nie daje objawów, moje ciało na raka  płuc gdzieś około pół roku przed diagnozą usilnie dawało znać bólem, zanikaniem pamięci i coraz większym osłabieniem całego ciała tak, że nie dało się tego nie zauważyć.

Byłam pod opieką nie tylko lekarzy, ale i wielu terapeutów i  nikt nie zauważył, że rak żywcem pożera moje ciało. Nie pomogło mnie to, że krytykuje się lekarzy, którzy leczą tak aby nie wyleczyć, nie pomogło mnie to, że krytykuje się terapeutów którzy żerują na chorych.

Tak naprawdę nic mnie nie interesowało, tylko gorączkowo szukałam osób które pokonały raka i takowych znalazłam i  słuchałam tych którzy  się otworzyli i mówili o swoich sposobach walki, co czuli podczas choroby i jak rak pozytywnie zmienił ich życie. Nie od krytyków /”różnych maści”/ i  naukowców, tylko od  ludzi którzy pokonali raka  czerpałam wiedzę, sposoby walki i inspirację do zmiany życia.

Nie żaden znany terapeuta, ani znany profesor     postawił  mi trafną diagnozę / u  których się leczyłam/,  tylko w końcu na ostatnią chwilę trafiłam na odpowiednią Panią  doktor, która od razu postawiła diagnozę, zorganizowała wszystkie badania i szpital.

W Internecie jest mnóstwo krytyki co do służby zdrowia i każdy się z tym zgodzi, że nasza służba zdrowia jest toksyczna, ale  mimo tego,  też można pokonać raka!!!!!

Nie daję zgody terapeutom, którzy bez wiedzy medycznej zabraniają chorym znajdujących się pod ich opieką leczenia akademickiego, a w następstwie tego chory umiera.

Nie daję zgody lekarzom akademickim, którzy zabraniają swoim pacjentom stosowania terapii, przez wybranych przez siebie terapeutów, a w następstwie tego chory umiera.

Na podstawie swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że wielu terapeutów zdobywa uznanie, nie dlatego, że znają skuteczne sposoby na choroby, ale dlatego, że są mistrzami w krytykowaniu lekarzy i całej służby medycznej.

 W toksycznym całym systemie medycznym krytykę łatwo poprzeć faktami, dzięki temu krytyka tych terapeutów  łatwo sprzedaje się w mediach i wzbudza zaufanie u wielu chorych. 

Moim życzeniem jest aby coraz więcej ludzi potrafiło zapobiec chorobom tak, aby służba zdrowia wraz z  terapeutami kiedyś  stała się bezrobotna, bo społeczeństwo będzie zdrowe.

Irena

 

Nie przegap szczęścia

szczescie-103  szczescie-104      Szukaj szczęście sercem, bo dla oczu i uszu może być niewidoczne.

Swoim „SZCZĘŚCIEM ZDROWIA”   zobrazowane      przez  wnusię  Milenkę,  dzielę się z  całego serca z wszystkimi, którzy  go potrzebują.

Biegnąc przez życie,  niby  patrzymy i nie widzimy, słuchamy, ale nie słyszymy – stój!  Zatrzymaj się czasem i poczuj tą chwilę sercem i zacznij żyć!!!!

Wielu całe życie  oczekuje, że  szczęście im się przytrafi, zamiast żyć,  cieszyć się życiem i  mieć chwilę, aby  rozejrzeć się wokół siebie, czy czasem coś cennego   nam nie  umyka.

Nasz umysł, wzrok i słuch, zwracają uwagę na to co błyszczy, jest ładne i miłe dla  uszu  i oka. Na swojej drodze  życia omijamy, lub nawet przydeptujemy co jest  ciche i mało widoczne, nie zdajemy sobie sprawy, że coś  niepozorne,  może być bardzo cenne, może to nawet być  np. „SZCZĘŚCIE”.

Ja należę do tych szczęśliwców której udało się pokonać nieuleczalnego, bo drobnokomórkowego raka płuc  z przerzutami i to bardzo już zaawansowanego, a następnie jeszcze  z paru innych chorób.

Związku z powyższym  od pewnego czasu miałam potrzebę  podzielenia się swoim  „SZCZĘŚCIEM ZDROWIA” z innymi,  którzy walczą o zdrowie i z tymi, którzy chcą swoje zdrowie zachować.

Przyznam się otwarcie, że nie bardzo wiedziałam w jakiej formie  i jak się z innymi podzielić. Myślałam o tym aby zwrócić się do grafika komputerowego o pomoc,  by stworzył graficzny obraz energii przypominającej    piękne światło miłości, które rozbłyskuje się  pięknymi promieniami na wszystkie strony świata, bo tak sobie wyobrażałam  SZCZĘŚCIE  które mnie spotykało na drodze do wyzdrowienia.

Moje wyobrażenie było zgodne z moimi odczuciami  ogromnej wdzięczności za uzdrawiający cud.  Mimo, że poprzedzony ogromną pracą i dużym  wysiłkiem, ale  wiem,  że bez Boskiej pomocy tego bym nie osiągnęła, dlatego moja wdzięczność jest ogromna.

Poszukiwania grafika zakończyły się niepowodzeniem, więc gorącą modlitwą poprosiłam swojego Anioła, aby mi w tym poszukiwaniu pomógł.

Moja prośba została wysłuchana, ale zupełnie inaczej niż ja to sobie wyobrażałam, bo  niewinnym serduszkiem dziecka.  Kochana,  siedmioletnia wnusia, ot tak bez żadnej okazji wręczyła mi  narysowany  bardzo skromny  bukiecik   kwiatów i w podpisie nazwała go BUKIETEM  SZCZĘŚCIA.  Wręczyła mi słowami; Babciu, to jest magiczny bukiet,  który  przynosi  SZCZĘŚCIE.

Niespodzianka mojej wnusi była bardzo wymowna, w kontekście niedawnej prośby do mojego Anioła.  Patrząc  na  podarowany obrazek ,  zrobiło mi się głupio z powodu mojego wyobrażenia szczęścia w porównaniu,  jak wyobraziło to sobie dziecko, która uwielbia malować i maluje  bardzo kolorowo i ozdobnie.

Anioł rączkami i serduszkiem dziecka  podpowiedział mi, że  SZCZĘŚCIE  jest  tak skromne  dla oczu, że może być niezauważone  i należy go szukać  SERCEM.

Irena

 

 

 

Dwa oblicza winy

instam-bulgaria-164  bulgaria-058

Ból i żal narasta nie do wytrzymania, a ja już nic nie mogę  dla  niej  zrobić!!!!!!!

Czyżby?

Czy są tacy, którzy nie popełniają błędów? Takich osób nie ma, ale wiele bierze odpowiedzialność za błędy swoich bliskich, wpędzając się w problemy życiowe i choroby.

Czy istnieją  tak idealne osoby, którym nie ma co wybaczyć?

Czy córka może mieć coś do wybaczenia   nieskazitelnej, dobrej  Mamie?

Błagam pomóż mi, Ala pożaliła się do mnie mówiąc, ” czuję ból i  żal za wszystkie zło jakie uczyniłam Mamie, Ona  odeszła w zaświaty, a ja nie zdążyłam ją nawet przeprosić”.

Odpowiedziałam jej, że może jeszcze przeprosić i wybaczyć, a Ona na to odpowiedziała gniewnie.

Coś Ty!!!!!!!!!!!!

Moja Mama to była niesamowitą osobą i najlepszą Matką na świecie!  Taka MAMA POLKA.

Zawsze ciężko pracowała, dwoiła się i troiła z całego serca i duszy, by zaspokoić nasze potrzeby. Robiła wszystko dla dzieci  z Anielską cierpliwością i  nie tylko dla swoich.  Nigdy nie krzyczała,  nie biła, dziecko miało prawo wybierać sobie z jedzenia najlepsze kąski, zjadała to, co mała Alunia  zjeść nie chciała,  zawsze miła, uśmiechnięta.

Moja odpowiedź była nieubłagana, jeśli chcesz się pozbyć doskwierającego  bólu i żalu, że byłaś  dla  tak wspaniałej Mamy  niedobrą córką, spróbuj wejść w uczucia swoje aby się przekonać, czy faktycznie nie masz co wybaczać. Jej już nie ma, odeszła do Aniołów,  a  Tobie  wraz z upływem czasu ból i żal będzie narastał  nie do wytrzymania.

Ala po moich krótkich argumentach przystała na terapię i zmierzyła się ze swoim bólem.

Okazało się, że miała co Mamie wybaczać, niestety jej Mama w wychowaniu stosowała metodę krytykowania.  Była przekonana, że  jest to skuteczna metoda wychowawcza, więc krytykowała ją nawet, kiedy otrzymywała piątki, argumentując, że piątka piątce jest nie równa. Jej  piątki zawsze były  słabsze  od piątek    koleżanki, stawianą przez Mamę za przykład ułożonej dziewczynki.

Nagle podczas sesji terapeutycznej Ala zaniosła się płaczem  połączonego z żalem i złością. Zobaczyła ponownie wyparte zdarzenie z dzieciństwa. Gdy miała około 9 lat, wraz z przykładną koleżanką były świadkami rozmowy swoich Mam o nich.  Oczywiście Mama Ali jak zwykle  mówiła o niej krytycznie, a koleżanki Mama jak zwykle piała nad nią zachwytem, że jest tak pracowita, że gotuje i sprząta tak ładnie, że ją dom w ogóle nie obchodzi. Mama Ali tylko powiedziała, że  „moja córka tego nie robi”.

Ala aż krzyknęła, bo jej koleżanka na  słowa  Mam podsumowała Alę – „widzisz,  nawet Twoja Matka poznała się na Tobie  jak jesteś beznadziejna. Nie zdążyła  zaprzeczyć  słowom, bo koleżanka w podskokach z  wyniosłą miną od niej uciekła.

Niejednokrotnie słyszała, jak była w  domu koleżanki, że póki jest dzieckiem, a ma zdrową Mamę, to w domu nic nie musi robić, tylko się uczyć. Twierdziła, że jeszcze się narobi jak dorośnie, więc tak naprawdę jej koleżanka w domu nic nie robiła.

W pewnym momencie pomyślała o swojej Mamie źle i tak by myślała, gdyby nie była świadkiem rozmowy nauczycielki z obcą Panią, która z troską wyznała nauczycielce, że Ala jest taka chudziutka, chyba w jej domu nie mają co jeść. Nauczycielka  zaprzeczając, wychwalała Ali Mamę, że jest taka dzielna i taką  wspaniałą Matką, że by gołymi rękoma ryła ziemię, aby dzieciom niczego nie zabrakło.

Po słowach nauczycielki Ali zrobiło się wstyd, że źle pomyślała o swojej Mamie i zaprogramowała sobie duże poczucie winy wobec Matki, a całe zdarzenie umysł wymazał z pamięci, do dnia dzisiejszego.

Teraz z perspektywy czasu, Ala zobaczyła swoją Mamę, jak naiwnie dawała wiarę innym Matkom, przez co bardzo krzywdząc swoją córkę.  Nie mogła nachwalić się  jej koleżanki i brała ją za przykład, która była wyniosła i fałszywa, bo miała Mamę dwu licową, co innego mówiła do dzieci, a co innego  do dorosłych.

Po spojrzeniu na zdarzenie z perspektywy czasu, bez problemu naiwność  i krytykowanie  swojej Mamie wybaczyła, szczęśliwa, że tak naprawdę Mamie nic nie zrobiła i w niczym nie zawiniła. Najważniejsze, że doskwierający  Alę  ból rozwiał się,  bo w przeciwnym razie mógł przejść w nieuleczalną chorobę.

Nie można obarczać się odpowiedzialnością za błędy bliskich. Każdy za swoje błędy musi sam za siebie  wziąć  odpowiedzialność, dla dobra swego i innych. Niestety,  nasza podświadomość nie jest logiczna i dlatego czasem przez całe życie nosimy w sobie niepotrzebne urazy, manifestujące się chorobą i trudnym życiem.

Irena

 

 

Umieram, bo nie oddycham

 

Człowieku! Ocknij się!  Ta emocja jest Ci potrzebna do życia, jeśli nie zaczniesz krzyczeć, to już umarłeś!

 

kolo

 

Jak uchronić się przed agresją?

Agresja – zło tego świata. Jest to coś,  co przyciąga uwagę  jak magnes i napawamy się nią,  gdy tylko nas nie dotyczy, czyli zło które lubimy oglądać w filmach i wiadomościach.

Dlaczego lubimy ogladać przemoc?

Uwielbiamy słuchać  opowieści ofiar przemocy. Wszystko jest fajnie,  dopóki agresja  nas nie dotknie,  lub kogoś  bliskiego.

Jesteśmy w szoku gdy stajemy z nią oko w oko.

Zadajemy sobie pytanie dlaczego ja? Dlaczego moje dziecko? Czym sobie na to zasłużyłam? Co takiego zrobiłam?

Czy to możliwe,  że sama zaprosiłam oprawców do swojego życia? W myśl TRW -tak,  sami przyciągamy do siebie takie okropne  osoby by nas czegoś nauczyły.

Pytanie zadajemy po czasie dlaczego ja?

Czemu wcześniej nie  zastanawiamy się- dlaczego chcemy  tego słuchać? Dlaczego nie przełączamy  na inny kanał gdy mówią o przemocy,  tylko nas to interesuje?

Dlaczego   ego czuje się lepiej gdy tego słucham?

AGRESJA!!! ZŁOŚĆ!!! GNIEW!!!

Mnie nie dotyczy, ja tego nie czuję? Tak oszukujemy samych siebie.

Często słyszymy: trzeba być sobą, lubić się takim  jakim się jest. Tylko co to znaczy?

Postaram się teraz to przybliżyć. Pojednać nas z samym sobą.

AGRESJA!! Od niej zacznę opis emocji.

To przez nią złość i gniew ma tak zszarganą opinię  i jest z nią  zaszufladkowane.

A przecież jak dziecko się rodzi pierwszą emocją,  którą czuje i okazuje światu,  jest właśnie złość i gniew.

Złość czuje –  bo zostało wyrwane z przyjemnego ciepłego miejsca w brzuchu mamy i wypchnięte na suche zimne nieznane coś. Pierwszą emocją,  którą umiemy okazywać jest gniew i złość.

niemowlak2

Każdy niemowlak zaczyna swoją wędrówkę przez życie tak samo,  a pierwotna emocja,  która mu jest niezbędna do życia to jest złość. Każdy bez wyjątku umie okazywać złość jako niemowlak. Jeśli nie płacze i nie krzyczy jest to oznaka choroby i martwimy się wtedy, że z dzieckiem jest coś nie tak. Uśmiechać się nauczy dopiero za miesiąc, a okazywać smutek dopiero za pół roku. Natomiast  złość okazuje już w pierwszej minucie życia.

Tylko potem uczymy dziecko,  że nie wolno okazywać złości, że to jest złe. Tępimy tą pierwotną  emocję,  aż ją zgnębimy całkiem lub troszkę, czasem z lepszym czasem z gorszym skutkiem.

Często wypieramy ją, udajemy,  że jej nie ma. Bo chcemy być dobrzy, cywilizowani, uczłowieczeni. I to jest właśnie udawanie kogoś kim nie jesteśmy.

Zaprzeczamy  własnym emocjom. Własnemu ja – nie ma ludzi nie czujących złości w sobie.

Odczuwanie gniewu jest tak naturalne jak oddychanie. Jeśli ktoś mówi mi,  że nie czuje gniewu i złości, to tak jakby mi mówił że nie oddycha. To nie możliwe.

Można udawać oczywiście,  że  się nie oddycha,  można płytko oddychać tak,  by klatka się nie unosiła. To prowadzi do niedotlenienia organizmu, strat energii na pilnowanie płytkich oddechów, zabiera nam energie i radość życia.

Aby się śmiać trzeba mocno zaciągnąć powietrze. To nas zdradzi, że oddychamy,  więc się nie śmiejemy,  jesteśmy poukładani według wzorca.

Długotrwałe niedotlenienie komórek oprócz zniechęcenia i braku energii może doprowadzić do wielu schorzeń.  Jeśli ten stan będzie się utrzymywał dłużej,  w konsekwencji doprowadzi do niewydolności zaburzenia pracy wielu narządów, a w końcu  doprowadzić może nawet do śmierci.

Umieram bo nie oddycham! 

Bzdura,  kto by tak długo udawał,  że nie oddycha! No właśnie Bzdura, ale że nie powinniśmy czuć złości jesteśmy szkoleni od dziecka. I właśnie się tak zachowujemy przez lata,  udajemy, że nie czujemy złości. A gdy dziecko jest agresywne  to należy je wyciszać – słyszymy.

Dokładnie tak samo zabijamy energie, radość życia, przyciągamy choroby i nie akceptujemy siebie za to,  że oddychamy (czyli, że  czujemy gniew).

Niemowlaku ocknij się,  ta emocja jest Ci niezbędna do życia, jeśli nie zaczniesz krzyczeć to już umarłeś!

Tłumienie gniewu doprowadza do chorób, ale nasz  los,  Dobry Bóg,  czy w co tam wierzycie chce nas ratować i stawia nam na drodze ludzi którzy mają w nas wyzwolić ten ukryty gniew by nas ratować.

Agresja zawsze  dotyka ludzi którzy wyparli gniew. Nauczyli się gniew tłumić perfekcyjnie. Więc  przyciągają do swojego życia agresywnych  ludzi, aby gniew wyzwolić, lub sami stają się agresywni i przyciągają ofiary.

Prawda jest taka, że gniew jest cudowną emocją,  która nakręca nas do działania, nadaje nam napędu,  jest paliwem. Jeśli ją właściwie ukierunkujemy wzniesie nas na wyżyny. Tylko trzeba ją właściwie ukierunkować.

Agresja – jest wtedy,  gdy złość wylewamy na drugą osobę i tylko wtedy złość jest destruktywna.

Gniew, złość – jest pierwotną emocją która porywa nas do działania i jeśli ją właściwie ukierunkować przynosi same korzyści. Mnie  się najlepiej w złości sprząta, a drewno to się samo rąbie.

Pokochajmy złość która mieszka w nas, to pierwszy krok do akceptacji i pokochania siebie, pierwszy krok do zdrowia.

Jeśli jej nie czujesz,  to oszukujesz sam siebie, to znaczy że nie oddychasz , pomału umierasz – wyzwól w sobie złość.

Nie wiesz jak? Oj chyba kłamiesz? Nieładnie tak kłamać, bo jak się rodziłeś to wiedziałeś doskonale co robić. Krzyk!  Tak,  krzyk jest najlepszym sposobem na sprawdzenie,  czy tłumimy w sobie złość czy się jej wstydzimy.

Uwaga!!!

Teraz wszyscy krzyczą w poduszkę ( by sąsiedzi zawału nie dostali).

Co tak słabo,  jeszcze raz!!!

Nie potrafisz, stłumiłeś oddech, twój krzyk był cichy, czy pomyślałeś,  że to bezsensu i nie wykonałeś ćwiczenia?

To znaczy,  że nie oddychasz i masz stłumiony gniew. Ten artykuł jest właśnie dla ciebie. Przeczytaj go jeszcze raz od początku i tym razem spróbuj wykonać ćwiczenie.

Każdą terapię należy zacząć od akceptacji złości w sobie. Każdą bez wyjątku. Każda choroba zaczyna się od tłumienia złości.

Pozdrawiam

Ines

 

 

 

Gotowa na śmierć

Tak bardzo chce się żyć, a nieoczekiwanie  nadchodzi koniec

W ostatnich momentach życia najbardziej boimy się rozliczenia wcale nie z tego powodu, że zrobiliśmy coś źle.

Za mało się o tym mówi, dlaczego przejście na drugą stronę wielu przeraża

urodziny-001   kwiaty-w-moim-ogrodzie-i-005

Wiadomość o śmierci koleżanki Ani  poraziła mnie całkowicie. Porównywałyśmy swoje diagnozy,  a później swoje wyniki i  naprawdę były bardzo podobne, prawie identyczne.  Tak samo  była duża remisja raka,  pozostał tylko mały guzek, w porównaniu z tym co było.  Taki  malutki guzek,  ale  dał  przerzut  na tarczycę, krtań i wątrobę i  już nic lekarze nie mogli zrobić. Tak naprawdę z pozostawionym dużym guzem tak samo nic by nie mogli zrobić.

Dopiero teraz zrozumiałam odpowiedź lekarzy na moją radość z powodu dużej remisji. „Nie ma się z czego cieszyć, remisja nie zmienia rokowań w leczeniu”. Odpowiedź zabijająca moją radość uświadomiła mi, że lekarze wobec mojego raka są bezsilni.

Wystrzegam się porównań, ale w sytuacji  jak się ma  ten sam typ raka porównanie następuje spontanicznie, bez zastanowienia, czy to dobrze, czy źle.

Przyszło mi na myśl, że owszem, raka miałyśmy takiego samego i podobnie usadzonego w płucach, ale ja jestem inna niż koleżanka, więc i przebieg choroby może przebiegać inaczej, więc może jeszcze troszkę życia mi zostało, cichutko dawałam sobie nadzieję.

Z koleżanką  Anią  łączyła mnie dziwna więź przyjaźni.  Obydwie byłyśmy zupełnie inne.  Każda z nas wyznawała inną filozofię życia, mimo to lubiłyśmy z sobą rozmawiać szanując  odmienne  poglądy.  W 2005 r. razem  byłyśmy  na radioterapii przez  cztery miesiące,  gdzie było sporo czasu na dyskusje i rozmowy.

Pamiętam jak ciągle  bała się przerzutu na tarczycę. Dziwiłam się dlaczego boi się raka tarczycy, przed diagnozą miała tarczycę zdrową,  nie tak jak  u mnie zdiagnozowano  poważne schorzenie.

Na moje szczęście jej lęku nie przejęłam.

Po  smutnej wiadomości  o  śmierci koleżanki moje myśli  mnie przeraziły. Chcąc zmienić swoje myśli najpierw zastanowiłam się,  co mnie w tej wiadomości przeraziło.

Jak zwykle w takiej sytuacji zadałam sobie pytania bez odpowiedzi. Na taki sam typ raka umiera ogromna ilość osób o różnych osobowościach, związku z tym czy ja już jestem  następna? Ile mi pozostało życia?

Śmierć jest przerażająca, bo  budzi lęk,  że  jest bezpowrotna i nie wiadomo co jest po tamtej stronie?

A może śmierć mnie przeraża, bo boję się rozliczenia swojego życia?  Wydawało mi się, że ja tą lekcję śmierci przerobiłam i jestem oswojona z tym tematem tabu.

Oj!  Jednak  rozliczenie napawa mnie lękiem.  Już nie boję się tego co źle zrobiłam , ale żal mi, że nie odrobiłam  zadanej mi  lekcji życia i że już odrobić nie będę mogła.

Życie jest tak proste , a przez to tak trudne. Wiele miałam  tematów  do zrobienia, wiele do zobaczenia, wiele emocji do przeżycia, które odkładałam na późnej. Usprawiedliwiałam siebie,  że nie teraz,  ale później, że teraz nie jestem gotowa, że coś tam mi przeszkadza.

Odkładałam wszystko na później, tak że w ogóle nie jestem na  odejście gotowa, chociaż śmierć już blisko patrzy mi prosto w oczy, a ja ciągle boję się podnieść odważnie na nią wzrok.

Szkoda, że tyle spraw mam nie pozałatwianych, a najgorsze że tyle rzeczy nie zrobiłam odkładając na później w ogóle nie zdając sobie sprawy, że może już być na to za późno i tego najbardziej mi było żal.

Odkładałam na później, bo tak naprawdę bałam się zmian,  blokował mnie lęk przed najmniejszym ryzykiem.

Przyszło mi teraz do głowy, że to dziwne, że nie bałam się ryzykować marnując cenny czas na usprawiedliwianie,  na zamartwianie się, a marnowałam cenny czas na blokowanie działań.

Przecież wystarczyło by tylko zacząć robić to co lubię.  Proste  – pomyśleć  co lubię,  dokonać wyboru i podjąć decyzję. Jest to tak proste, że aż nie możliwe do zrealizowania  do dnia dzisiejszego.

Właściwie ciągle  robiłam to co należało zrobić według ustalonych norm społecznych, rodzinnych. Było to mi tak wygodnie, bo nie musiałam dokonywać wyborów, podejmować decyzji. Dzięki temu można było za swoje życie obarczać innych, a siebie usprawiedliwić,  to nie moja wina bo wszyscy tak postępowali.  Ci inni, których obarczałam winą za swoje życie,  skąd  mogli wiedzieć co ja lubię  i co sprawiało by mi przyjemność?  Ja im nawet nie raczyłam  o tym powiedzieć.

Lęk powodował, że te pragnienia, radości ukrywałam, żeby czasem ktoś za mnie nie dokonał wyboru według mojego odczuwania radości, przyjemności?

Choroba nowotworowa spowodowała,  że  obydwie podjęłyśmy  drastyczną  walkę, tylko  każda trochę na swój sposób jaki uważała za najbardziej odpowiedni.

Absolutnie nie oceniam  nas której sposób był lepszy,  tylko szukam odpowiedzi dlaczego tak wspaniała osoba musiała odejść?

Aby dać sobie szansę na wygranie z rakiem może powinnam porównać  nasze sposoby walki, który sposób okazuje się  bardziej skuteczny?

W przeciwieństwie do mnie, z  uporem trzymała się swoich przekonań, nie weryfikując  ich słuszności. Twierdziła, że nie boi  się podejmować  decyzji,  dokonywać wyborów. Jednak  podczas dyskusji  wynikało,  że  nie zakładała nawet teoretycznie związku z chorobą  żadnych zmian.

Uważam, że nie  chciała wiedzieć , że  upór to była walka, by nie podejmować nowych wyzwań związku z chorobą i inną sytuacją rodzinną z powodu tej  choroby.

Nie zmieniła  swoich nawyków życiowych i  żywieniowych.  Twierdziła,  że wystarczy jak trochę więcej wypije  soku i zje trochę warzyw po uprzedniej konsultacji z lekarzem onkologiem.

Z mojego doświadczenia wynika, że lekarze niekoniecznie byli dobrymi dietetykami, ale na tego rodzaju uwagi grzecznie odpowiadała  – każdy robi to co uważa za słuszne.

Zadałam sobie pytanie, czy związku z powyższym mam większą szansę na pokonanie choroby? Bardzo bym chciała spotkać osobę, która mój typ raka pokonała, bym mogła przyjrzeć się, jak od raka się uwolniła. Na razie takie osoby znam tylko z książek, ale dziękuję Bogu, że dane mi było ich poznać, bo dali mi nadzieję, że to jest możliwe.

Koleżankę nie zdołałam  do niczego przekonać  by pomóc w  skuteczniejszej walce z chorobą,  chociaż widziałam, że popełnia błędy, bo coraz gorsze miała samopoczucie, dochodziło nawet do omdleń w szpitalu i później w przychodni.

Była racjonalistką, do wszystkiego podchodziła racjonalnie, dawała wiarę tylko temu co było udowodnione naukowo i przyjęte przez medycynę akademicką.

Przecież i tak w końcu dokonała wyboru, aby los  podjął  decyzję.

Wiem, jak bardzo jeszcze pragnęła  iść  tą drogą za znakiem zakazu „rak”.

Za tym znakiem  niestety dalszej drogi już nie było i musiała  przejść na tą drugą stronę mimo tego, jak bardzo chciała  jeszcze żyć.

Nie wiem ile mi pozostało życia mimo,  że zboczyłam z drogi na której stał rak.  Skąd  mam wiedzieć na jaką  wkroczyłam  ścieżkę życia?  Może jest bardzo krótka  i w każdej chwili mogę odejść  z różnych innych przyczyn, w końcu umiera się nie tylko na nieuleczalnego  raka.

Tego nie wie nikt  i dlatego powinniśmy być przygotowani na śmierć tak, jak by miała nastąpić za chwilę.  Ważne abyśmy byli gotowi  przejść na drugą  stronę bez lęku,  strachu i żalu, że nie zdążyliśmy  załatwić jakichś ważnych spraw.

Przyznam szczerze, że nie do końca jestem gotowa na przejście na drugą stronę, ale jeśli to nastąpi, to w całości, bez żalu chciałabym   oddać  się Matce Boskiej i BOGU.                                                                                                                               Irena

Jestem w piekle

Nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy najniżej jak się da, jeśli przeżywamy złe   emocje,  to zajrzeliśmy do piekła które sami sobie zgotowaliśmy. Niżej już się zejść nie da. Sięgnęliśmy dna. Możemy się już tylko odbić  i sięgnąć szczebelek wyżej.

ognisko-012    ognisko-003      ognisko-006                   ognisko-001                        ognisko-005

Emocje to uczucia które powstają w nas. To dar, którego nie doceniamy, często zakopujemy uczucie jak  jakieś piętno, bo nie wiemy co z nim zrobić i przeżywamy horror.

Czy ktoś kto nie posiada żadnych emocji jest zimnym draniem? Czy ktoś taki jest zdolny do najgorszych rzeczy, bo nic nie czuje?

Niektórzy uważają, że ktoś bez emocji to taki twardziel, który w trudnych sytuacjach, w  negocjacjach biznesowych i innych jest świetnym graczem

Każdy ma emocje, jeśli ktoś twierdzi, że nie ma, to też to są emocje.

Przecież, każdy z nas odczuwa emocje, to coś tak naturalnego jak oddychanie. Jeśli jesteśmy na etapie : że nic nie czujemy, to też jest jakaś emocja tylko nie umiemy jej nazwać.

 

florencja-061     florencja-069

Bazylika we Florencji

 

Często mamy problem z nazwaniem emocji, aby  sobie ułatwić  można porównać do pór roku. Postaram się teraz opisać i uszeregować je tak,  by pomóc każdemu z nas w zorientowaniu się w której porze roku jesteśmy i ile mamy do przepracowania.

Emocje, aby lepiej zrozumieć podzielę  na  4 etapy, w każdym z nich uszereguję  je od najgorszej do najlepszej.

Emocje podzielone  na IV etapy:

I]Stagnacyjne – jesień,

II)negatywne – zima,

III)neutralne – wiosna,

IV)pozytywne – lato.

 

Jesień tzw. emocje stagnacyjne są emocjami najgorszymi.

Powodują bezruch, bezsilność, zniechęcenie, nie mamy siły na nic, nie chce nam się nic robić. Bardzo destruktywne,  są najgorsze bo odbierają chęć do działania.

Do tych emocji należą:

Lęk

Smutek,

Depresja

Rozpacz, ból

Poczucie bezsilności

Poczucie winy

Brak poczucia bezpieczeństwa

Poczucie bycia niegodnym

Poczucie bycia odrzuconym

 

Te emocje najczęściej występują  jedna  po drugiej, przeplatają się.  Zabierają nam chęć do działania. Powodują izolacje od środowiska, rodziny, różnego rodzaju uzależnienia. Często uzależniamy się od drugiej osoby z powodu lęku przed samotnością,  odrzuceniem,  przed lękiem utraty poczucia bezpieczeństwa.

Jeśli jesteśmy w związku destruktywnym, w którym nie mamy prawa głosu, kobiety często są bite,  wykorzystywane, a mimo to nie potrafią odejść. Z miłości często mówimy. Ona go tak kocha że nie chce odejść.

Nie!  To nie miłość: To lęk przed byciem  samotną, przed tym,  że sobie sama nie poradzę, to lęk przed odrzuceniem. Poczucie winy,  że przeze mnie rozpadnie się małżeństwo, dzieci nie będą miały ojca.

Często sobie tych emocji nie uświadamiamy, bo nie chcemy ich zobaczyć.

 

Emocje stagnacyjne jesienne , są najgorsze bo powodują bezruch. Zamieramy w bezruchu i boimy się zrobić cokolwiek, bazujemy na resztkach sił i wydaje nam się, że jak cokolwiek zrobimy rozpadniemy się na kawałki i to będzie koniec.

Nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy najniżej jak się da, jeśli przeżywamy te emocje,  to zajrzeliśmy do piekła które sami sobie zgotowaliśmy. Niżej już się zejść nie da. Sięgnęliśmy dna. Możemy się już tylko odbić  i sięgnąć szczebelek wyżej.

 

Krok pierwszy 1. Weź odpowiedzialność za swoje życie. Nazwij swoje emocje i je przepracuj.

Jeśli znajdujesz się w jesieni – to dobra wiadomość jest taka, że niżej nie da się spaść, gorzej już nie może być, może być tylko lepiej.

 

florencja-055    florencja-068 florencja-067

Brama do raju w bazylice we Florencji

florencja-079   florencja-089

Włochy

Pracując na stagnacyjnych emocjach- najpierw musimy wyzwolić gniew. Jeśli tego dokonamy to nasz pierwszy sukces. Przesuwamy się na skali emocji w górę, wyszliśmy z jesieni i jesteśmy w zimie.

 

Warto poznać swoje emocje, by z piekła życia dać sobie przyzwolenie  wydostania się.

 

Dalszy  opis emocji w następnych  wpisach.

Irena

 

 

 

 

 

 

CO ZE MNĄ NIE TAK

 

urodziny-003kwiaty-w-moim-ogrodzie-i-009

Nie zdajemy sobie sprawy, że nasze ukryte emocje uwidaczniają inne osoby.

Odkryłam,  że mam  ukrytego  sabotażystę, specjalistę od niszczenia wszystkiego, stwarzającego  mi łańcuch  rozczarowań, dopóki nie odkryłam tego w zaufanej osobie.

 Zaufanie  jest  fundamentem  nie tylko dobrego  związku w Rodzinie, ale również  wpływa na relacje w różnych Instytucjach, Urzędach, pracy i wśród znajomych.

Niszczycielskim  wrogiem zaufania  jest zazdrość,  najbardziej  toksyczna  jest  głęboko ukrywana  w ciemnych zakamarkach naszej podświadomości, o której najczęściej nie zdajemy sobie sprawę, że taką zadrę w sobie nosimy. Możemy nawet przez całe  długie  życie nigdy o tym się nie dowiedzieć.

Czasem nie chcemy pamiętać jak ważne jest   zaufanie  w  związku  Rodzinnym,  partnerskim, koleżeńskim   i  każdym  innym.  Dopiero  ból po stracie  przypomina nam, jak było cenne, to tak jak ze zdrowiem, nie doceniamy dopóki go nie stracimy.

Praktykując uwalnianie emocji, doświadczyłam jak podświadomość dokonała u mnie  projekcji  zazdrości  na inne osoby.  Świadomie byłam pewna, że jestem wolna od niechcianego uczucia zazdrości.   Ona jednak  niewidzialnie tkwiła we mnie uwidaczniając  się  w innych  zazdrosnych osobach, przez to wobec mnie  byli fałszywi.

Od młodych lat zadawałam sobie pytanie bez odpowiedzi, dlaczego  ufam fałszywym osobom,  dlaczego  nieoczekiwanie tracę pieniądze, dlaczego wiele instytucji dokonuje pomyłek  niekorzystnych dla mnie.  Nie trudno było zauważyć, że  te same osoby   wobec   innych    są całkiem  inni i całkiem w porządku. Takie postrzeżenie  jeszcze bardziej potęgowało ból,  niszczyło  moją wewnętrzną wartość i  coraz bardziej czułam się gorsza.

Kiedyś taką innością zaskoczył  mnie mój były mąż,  który wobec nowej partnerki był całkowicie inny niż  wobec mnie. Wpędziło mnie to  w duże poczucie winy, chociaż to ja byłam zdradzana.

Ostatnio na mojej ścieżce życia, rozsypał się worek pełny rozczarowań.

W pewnym  momencie poczułam się  nawet osaczona, jak by  przez jakieś niewidzialne zło. Po czymś takim,   leniwe ze swej natury „ego” nie zdołało już mnie powstrzymać, by dociec do przyczyny tego stanu rzeczy, jaka mnie ostatnio spotkała.  Zapragnęłam  się dowiedzieć co to za zło mnie osaczyło z wielu stron i ciekawość, czy jestem w stanie tego zła, a może pecha się pozbyć?

Biorąc się za bary z rozczarowaniem , postanowiłam przyjrzeć się temu  bliżej, podobnie jak kiedyś przyjrzałam się swojemu rakowi.

Żadne rozczarowania tak nie bolą, jak zadany ból przez kochane bliskie osoby, więc uderzyłam w rozczarowanie, które najbardziej mnie zabolało w relacjach rodzinnych z Justyną.

Kiedy wydawało mi się, że relacje z  Justyną  układają się  cudownie,  okazało się, że jest wobec mnie fałszywa. Okłamywała mnie od zawsze, a ja jej zwierzałam się z intymnych sfer swojego życia. Ona o sobie opowiadała mi zmyślone bajki, ale ode mnie wymagała szczerości.  Bazując na moim zaufaniu zmyślnie wyciągała  słabe strony, by  zręcznie mną manipulować .  Rozstałam się z nią dopiero jak poza ostrą krytyką nakazała mi  usunąć  tego bloga.  Odpowiedziałam jej, że co to, to  nie! Tego nie zrobię!

Wówczas pokazała swoje prawdziwe oblicze,  wpadła w furię i zaczęła krzyczeć, że aż uszy więdły. Nie zauważałam, że tak naprawdę chora z zazdrości była od zawsze, ale na ogół ograniczała się do krytykowanie wszystkiego co dotyczyło mojej osoby zawsze z  uśmiechem na ustach  dodając, kto ci powie prawdę, jeśli nie ja.

Krytyką i ignorancją pomniejszała moją wartość szczerze, skutecznie i z całych sił.

Przerwałam z nią chore relacje  dopiero,  jak poza ostrą krytyką za styl pisania i  zarzucenia mi prostackiego  sposobu  prowadzenia bloga, ewidentnie  nakazała mi  go usunąć.

Na nic zdały się moje wyjaśnienia, że ten blog to moja pasja i niektórym osobom daję jeszcze nadzieję. Przecież jeśli się komuś  nie podoba nie musi  go czytać, niech spokojnie przejdzie na inne, których w Internecie są miliony. Tym zdaniem zakończyłam z Justyną ostrą  konwersację  zraniona  i  obolała.

W  osobie którą poważałam, a nawet była dla mnie w wielu  sprawach autorytetem, tego dnia  zobaczyłam w Justynie drugą fałszywą stronę,  chorą z  zazdrości.

Wkurzyło mnie to, że toksyczna zazdrość jest emocją,  którą ja  od zawsze nie cierpię.  

Idąc tropem świeżo zadanej rany  i rozczarowaniem  Justyny,  nim podjęłam terapię pojawiło się silne  uczucie   bycia gorszą  od wielu osób które szanuję,  kocham lub lubię.

Tym odkryciem byłam zdziwiona, bo nie zdawałam sobie sprawy, że takie coś tkwi we mnie. Mocno zabolało mnie odkrycie  uczucia  bycia gorszą od innych.  Idąc  za ciosem, weszłam w nie i wraz z nimi  do emocjonalnych  zdarzeń ukrytych w podświadomości.

Zdarzenie miało miejsce jak miałam 16 lat, a może trochę mniej, będąc  w domu na wakacjach weszłam do wiejskiego naszego klubu. Szybko poszukałam wzrokiem, czy jest ten nowy bardzo przystojny chłopak, w którym zdążyło się już zakochać wiele moich koleżanek. Spojrzałam i od razu poznałam swojego kolegę z dzieciństwa, z którym bawiłam się u księdza na plebanii. Siedział ważny, bo otoczony wianuszkiem podziwiających go dziewcząt, niestety mnie też się spodobał, bo od  pierwszego wejrzenia serce mocno załopotało, ale udałam, że jest mi obojętny.

Mój kolega Zbyszek   należał do księdza Rodziny i będąc dzieckiem z młodszym bratem przyjeżdżali  na wakacje letnie i zimowe. Natomiast  moja Mama w tym okresie na plebanii u księdza pracowała, więc  mnie z bratem z sobą zabierała. Obydwoje   tak naprawdę skazani byli na zabawę z nami, bo inne dzieci na podwórko księdza miały  wejście   zabronione. Czasem próbowałam na ogród plebanii przemycić swojego lubianego kolegę, ale nigdy  mi się nie udawało.  Związku z tym współczułam tym chłopakom z plebanii, że  mieszkają w takiej izolacji od innych.

Za to teraz w wiejskim klubie On błyszczał niczym gwiazdor filmowy otoczony zapatrzonego  w niego dziewczynami,  a  w śród tych dziewcząt  prym wodziła  moja  szkolna przyjaciółka.

Po wejściu chociaż nasze oczy się spotkały i serce moje zadrżało,  ja jak by nigdy nic  dumnie poszłam dalej i usiadłam przy stoliku jak najdalej od niego. Liczyłam po cichu  na to, że zostawi wianuszek dziewcząt i podejdzie do mnie,  elegancko się przywita, usiądzie przy mnie, powie mi jakiś komplement i pogadamy co u nas słychać.

On zamiast tego, nie podnosząc nawet tyłka zawołał do mnie – Irena coś taka ważna! Twoja Mama u mojego Dziadzi w piecu paliła!  /Dziadzio  –  zwracał się prywatnie do księdza/.   Do tego wykonał gest przywołujący mnie do swojego stolika.  Zdążyłam mu odpowiedzieć, że taka sama droga do Pana …… i zrobiło mi się ciemno przed otrzyma.

W tym momencie uważałam, że zadał mi cios gorszy,  niż by mnie spoliczkował. Poczułam się przez niego poniżona, pogardzona  na oczach całej wioski, bo  klub był zapełniony młodzieżą.

Ocknęłam się dopiero na zawołanie mojego kolegi Freda, który cicho mówił mi, Irena ocknij się, bo zjesz całą gazetę,  którą zwiniętą trzymałam w dłoni blisko ust obgryzając  jej brzegi.

Moje zachowanie wynikało z tego, że zazdrość o chłopaka i koleżanki przykrył  wstyd,  a  dziewczęcą  dumę  przykryła  pogarda.

 Te wszystkie emocje z tego zdarzenia umysł ukrył głęboko w  ciemnych zakamarkach podświadomości, tego zdarzenia nawet nie pamiętałam.

Moja dziewczęca duma,  i pogarda miała drugie głębsze dno zaprogramowane  parę lat wcześniej przez kłócących  się Rodziców. Mój Ojciec czynił Mamie awantury, że chodzi pracować  do księdza na plebanię. Ciągle powtarzał, że nie po to walczył o Polskę, aby teraz jego żona  została służącą u księdza. Ciągle wykrzykiwał, że Mama robi coś złego przyjmując pracę służącej. Mama jak to Mama, była milcząca, ale i tak robiła swoje i ja z nią lubiłam chodzić na plebanię.

Mimo tego lubienia, zaprogramowałam w swojej podświadomości, że Mama swoją uczciwą pracą na plebanii  poniżała siebie i swojego męża, a mojego Ojca.

Po pewnym okresie  Ojciec  zaakceptował Mamy pracę  na plebanii  i do znudzenia znajomym i  Rodzinie opowiadał jak  ksiądz  jego i nas dzieci szanował.

W owym czasie praca na plebani ogólnie była szanowana, tylko nie w mojej Rodzinie.

Po ponownym spojrzeniu na zdarzenie w klubie,  zobaczyłam chłopaka w zupełnie innym świetle.  Gdyby nie mój uraz związany z Mamy pracą na plebanii, nie  czułabym się dotknięta, ani obrażona i nasze  spotkanie po trzech latach  przebiegło by w miłej atmosferze. Kolega z plebani  okazał się zazdrosny, zwrócił na mnie uwagę i rozpoznał, ale odezwał się dopiero  jak znajomi koledzy głośno  mnie przywitali.

Ojciec po jakimś czasie co do  pracy mojej  Mamy na plebanii  zmienił zdanie, ale w mojej  podświadomości destruktywne przekonanie, że praca na plebanii, to poniżające służenie  „klerom” pozostało.  Jako dziecko, nie rozumiałam, że Ojciec do księży był uprzedzony i głośno o tym mówił.

            Idąc przez  życie, moja podświadomość  na  niechcianą emocję zazdrości  i pogardy  dokonywała projekcji na inne osoby, dając złudzenie,  że to inne osoby mają te emocje, a nie ja.  Z kolei te osoby również  okazywały  zazdrość  i pogardę  wobec mnie jako swoją emocję własną.

UWAGA – nie każda toksyczna zazdrość jest projekcją innej osoby, po większej części jest programowana zdarzeniami własnego życia.

Właśnie tak  jak wyżej opisałam, odkryłam, jak  działa projekcja uczuć na inne osoby. Niby trochę skomplikowane, ale tak naprawdę działanie podświadomości  naszymi  emocjami  jest bardzo proste.

Poczułam niesamowitą ulgę  zamykając  rozdział wielu rozczarowań i upokorzeń.  Justynie nie miałam już co wybaczać,  uwolnione emocje automatycznie wymazały urazy do innych.  Uwolniłam  zablokowaną  zazdrość , która mnie upokarzała i niszczyła zaufanie, uwolniłam się też  od projektowania tych emocji na inne osoby.

            Po terapii  wiele z tych  osób postrzega mnie inaczej,  w urzędach traktują z pewną dozą  szacunku, ale ja już  co do zaufania jestem ostrożniejsza, bo  ból   rozczarowania  się wybacza, ale  nie zapomina.

Irena

 

 

Nieszczęsna gruszka

Przez piękną soczystą gruszkę  musiałam cierpieć i umierałam pogrążając się w otchłani ciemności. To nie do wiary, że są  to prawdziwe fakty z mojego życia.

Wszystko ma swój sens i tak samo było w moim przypadku przez niewinny malutki epizod z  nieszczęsną  gruszką, szłam przez życie pełnego bólu i niepowodzeń.

 gruszka-nieszczesna-088img095

 

Jako mała dziewczynka nie poradziłam sobie z rzeczywistością  w jakiej się znalazłam i mój umysł ratując mnie przed groźnymi skutkami dla życia, ukrył przed moją świadomością  i  zdarzenie zakopał  głęboko  w  podświadomości.

 Wszystko ma swój sens i tak samo było w moim przypadku przez  malutki epizod z nieszczęsną gruszką, szłam przez życie pełnego bólu i niepowodzeń.

Zaczęło się niewinnie,  jak miałam 6 latek  kotek uciekł mi na strych domu, a następnie przez ukrytą dziurę w ścianie na strych sąsiadów. Nie zastanawiając się nad niczym z impetem  za nim pobiegłam. Zatrzymałam  się dopiero u sąsiadów w kuchni, jednak nie podążyłam dalej za kotkiem, który  pognał  do pokoju. Myśląc, że może ktoś znajduje się w mieszkaniu, głośno krzyknęłam –  „Proszę Pani kotek do Was mi uciekł”.

Na moje wołanie jak się nikt nie odezwał zorientowałam się, że jestem sama w cudzym mieszkaniu. To przestraszyło mnie i starałam się jak najszybciej z tego mieszkania wydostać. Wracając    zobaczyłam  na stoliku przepyszną nieszczęsną gruszkę.  Nieszczęsna , bo  błyskawicznie wylądowała u mnie w fartuszku.

Podczas sesji terapeutycznej odkrywając zapomniane zdarzenie, wyraźnie czułam  jak w moich rękach mnie parzy, ale  łakomstwo wzięło górę  i na swoją zgubę zabrałam ją ze  sobą. Połączone łakomstwo ze strachem  dawało emocje podobne do złodzieja okradającego  cudzy sejf ze złotem.

Z gruszką w rączce,  ukryta na strychu sąsiadów  trochę ochłonęłam i wówczas  dotarło do mnie, że ja grzeczna dziewczynka zostałam złodziejką. Próbowałam ponownie położyć gruszkę na miejsce  skąd wzięłam, ale niestety było za późno, bo sąsiad wrócił do domu.

Siedząc w ukryciu  zaczęła się moja prawdziwa gehenna, bo ze  skradzioną  gruszką  nie mogę przejść na swój strych  z powodu młodszego braciszka, który zawsze jak cień chodził za mną.  Za ścianą  przez szpary widzę jak czegoś szuka  myszkując blisko wyjściowej dziury, a jego ulubionym zajęciem było skarżenie do Rodziców na mnie.  Będąc  w pułapce musiałam się  pozbyć dowodu kradzieży.

Trzęsąc się ze strachu i trochę z zimna, płacząc na siłę  połykałam w pośpiechu gruszkę  razem ze łzami, aby po niej nie było śladu. Była  gorzka,  zimna i  nie mogłam przełknąć żadnego ogryza, ale jakoś na siłę  ją  zjadłam  z obrzydzeniem. Jakaż  one była  ohydna!!!! Po co ja ją z sobą zabrałam! Trudno, stało się!

Z kryjówki wyszłam jak kochany braciszek sobie poszedł, którego kochałam  nad życie, dlatego tolerowałam jego skargi na mnie. Nawet było mi przykro, że nie mogłam jemu tej  gruszki  dać, wyobrażałam sobie, jak  apetycznie by ją  wcinał.

               Od zawsze  bardzo starałam się udowodnić swoim kochanym Rodzicom i całemu światu, że jestem dobrą, mądrą i grzeczną dziewczynką, a teraz ta gruszka  wszystko zniszczyła.

Nie bałam się kary, otrzymałabym lanie i tego się nie bałam. Martwiło mnie to,  że  kradzież u moich Rodziców była bardzo mocno piętnowana.

Nauczono mnie, że piętno złodzieja nie wymaże  żadna kara do końca życia!  Co ja narobiłam!  Przecież ja cały czas udowadniam Rodzicom, że jestem dobra i że jestem jednak mimo wszystko coś  „ wartana”, a teraz wszystko poszło na marne, już zostanę najgorsza do końca życia!!!  Jestem złodziejką i tego nie można już zmienić.

Chociaż  kradzież gruszki  się nie wydała, ale  noszony w sobie wstyd będąc małą Irenką doskwierał mi bardzo.   Próbowałam o tym co zrobiłam przyznać się zaufanej cioci, siostrze zakonnej na religii, oraz Mamie. Niestety,  nie do końca w swych zwierzeniach byłam szczera,  nie dopowiadałam  skąd ją ukradłam i nikt mnie o to się nie pytał.  Z uśmiechem moje zwierzenia ignorowano, kończyli  rozmowę regułką którą dobrze znałam – jak się coś wzięło to trzeba znów  położyć na miejsce. Sęk w tym, że skąd po sezonie miałam wziąć gruszkę i jak ją położyć na miejsce, skoro dziurę na strychu już  ktoś załatał.

Po roku na spowiedzi przed Pierwszą Komunią Świętą, ksiądz również nakazał mi oddać  gruszkę  i położyć na miejsce, ale już  pod rygorem, że inaczej spowiedź będzie nieważna i nie będę mogła przystąpić do Komunii Świętej.

Księdza nie obchodziło, że gruszki w maju nie zdobędę, a dziura na strychu u sąsiadów jest od dawna porządnie zabita deskami. Nie przyszło mi do głowy, że oddać mogę już wchodząc normalnie drzwiami, ale to było mało istotne, bo w maju  gruszka  była nie do zdobycia. /W czasach mojego dzieciństwa owoców  po  sezonie   nie było w żadnym sklepie/

Nie miałam wyjścia, więc o kradzieży przyznałam się Ojcu, akcentując mu, jaki przy spowiedzi  otrzymałam warunek rozgrzeszenia. Oczywiście zataiłam, że ukradłam z mieszkania sąsiadów. Ojciec  odpowiedział mi tak jak wszyscy wcześniej, tylko dodał, że jak nie oddam, to nic się nie stanie, bo pod drzewem i tak by się zmarnowała. Chciałam jeszcze Ojcu coś  powiedzieć, ale machnął ręką uznając, że temat zamknięty i poszedł sobie, zostawiając mnie z nierozwiązanym problemem.

               Do I Komunii Świętej przystąpić musiałam, będąc pewna, że popełniam  „Świętokractwo” bo otrzymałam rozgrzeszenie pod warunkiem, którego nie spełniłam, więc uznałam spowiedź za nieważną. Nikt mnie, małej Irence  w odpowiednim momencie tego nie wyjaśnił.

W trakcie przyjęcia I Komunii Świętej,   umysł kradzieży  gruszki  i spowiedź zakopał głęboko w ciemnych zakamarkach mojej podświadomości, jednocześnie programując we mnie raka płuc.

To że zaistniałe fakty z emocjami  zostały wymazane z pamięci, wcale nie oznaczało, że w podświadomości umarły. A wręcz przeciwnie, one wraz ze mną rosły w siłę kreując moje życie, tylko bez mojego świadomego udziału. W tym zakopany lęk przed śmiercią rósł bez przeszkód w niebotyczną siłę, czyli sprawce programu mojego raka płuc.

W  dorosłym życiu realizowało się to tym,  że pomału oddalałam się od kościoła. Przebywając w  kościele wydawało mi się, że Święte obrazy mi grożą,  bo  nie jestem godna do kościoła przychodzić, ale już nie pamiętałam dlaczego i nad tym się nie zastanawiałam.

Na swojej drodze życia złe   zdarzenia   zganiałam  na mój taki los.  Już jako małolata padałam ofiarą drobnych kradzieży, oraz niesłusznych  osądów o spowodowanie kradzieży. Mając 20 lat o mało co nie poszłam do więzienia za oskarżenie mnie za znaczną kradzież pieniędzy, które ukradł ktoś inny. Ciągle musiałam udowadniać, że jestem uczciwa, na ogół mnie się to udawało, ale ile przeszłam przez to  upokorzeń nie będę już tego wspominać.

Związku z powyższymi  wydarzeniami strach i lęk  ukryty  w podświadomości rósł w niebotyczną siłę zadając mi w życiu cierpienie i tworząc choroby. Skąd mogłam wiedzieć, że podświadomość nie słucha świadomości, a kreuje naszym życiem. Gdybym o tym wiedziała, na pewno moje życie  potoczyło by się inaczej.

Niestety do terapii emocjonalnej z Radykalnym Wybaczaniem nakłonił mnie dopiero rak płuc.  To przykre, że musiała śmiertelna choroba zmusić  mnie do pokonania swojego „ego” i  spojrzenia w głąb siebie, by uwolnić ukryte emocje. Przecież wcale tak być nie musi, można uwalniać zablokowane strachy  i lęki  zanim dopadnie choroba!!!!!!!!

„ Powracające na nowo negatywne emocje niosą często ze sobą jakąś wiadomość, podobnie jak czyni to choroba.” – Eckhart Tolle.

               Po terapii długo nie mogłam uwierzyć jak tak  absurdalne ukryte wydarzenia emocjonalne z  zapomnianej przeszłości poczyniły w moim życiu tyle cierpienia!!!!!!!!!  Przecież tak naprawdę nie uczyniłam nic złego!!!!!

Już po wszystkim, mój rak poszedł sobie tam skąd przyszedł. Ten sobie poszedł, tylko czy inny nie będzie musiał mi czegoś przekazywać ?  Lepiej nie !  Żadnych informacji i niczego od żadnej choroby już nie chcę. Chciałabym resztę życia przeżyć spokojnie w gronie bliskich bez żadnych chorób i cierpień.

Za gościnę raka zapłaciłam dużą cenę i to wystarczy, dlatego  przygodę z terapią  emocjonalną  ciągle kontynuuję, zapobiegając chorobom i wielu toksycznym zdarzeniom w swoim życiu, o czym w miarę swoich możliwości na blogu opiszę.

Irena

 

 

Matka staje się nikim

Obecnie Matki dobro się nie liczy,  tylko dobro dzieci.

W mediach, w Decyzjach Sądowych, Ustawach Rządowych , w tym ustawach o ochronie życia poczętego bierze się pod uwagę tylko i wyłącznie dobro obecnych i jeszcze nie narodzonych dzieci, a  Matki dobro  w ogóle nie jest brane pod uwagę.  Wobec  faktów dzisiejszego życia Matka stała się nikim? Matka tylko musi, nikt jej się nie pyta czy na narzucone zobowiązania wystarczy jej sił.

Wobec powyższych faktów nic dziwnego, że wielu młodych  zatraciło  szacunek do seniorów,  skoro im od momentu poczęcia wmawia się, że tylko im wszystko się należy, bo tylko Oni są ważni, Matka wobec nich wykonuje tylko obowiązek i łaski nie robi, bo musi, bo jest Matką.

Gdzie nie  ma wdzięczności, nie ma szacunku.

Teraz jeszcze głośno mówi się, że  biedni młodzi muszą  na nasze emerytury pracować, dlatego mało zarabiają.

Każda  Matka marzyła i walczyła o to, aby przyszłemu pokoleniu żyło się lepiej. Problem jest w tym, że teraz o tym się nie pamięta, wielu uważa, że  gdyby nie nasze emerytury młodym żyłoby się dostatniej.

Zapomniano, ŻE NAM  SENIOROM PRZEZ DŁUGIE CIĘŻKIE LATA  ZABIERANO WIĘKSZOŚĆ WYPRACOWANYCH POBORÓW NA  INWESTYCJĘ DLA MŁODEGO POKOLENIA I NASZĄ PRZYSZŁĄ EMERYTURĘ.

My seniorzy nic nikomu nie jesteśmy winni, na swoją emeryturę zapracowaliśmy swoją ciężką pracą!!! Swoim dorosłym dzieciom też   niczego nie jesteśmy winni, wychowaliśmy ich tak, jak potrafiliśmy najlepiej!!!  Mamy prawo liczyć na ich wdzięczność i należny nam  szacunek!!!

 

jesien-zycia-039         jesien-zycia-038 Jesień jest piękna i obfita

 

My seniorzy Rodzice już dla swych dorosłych dzieci dużo zrobiliśmy, pytanie, co dzieci zrobiły dla nas, dla swych Matek? Może się zdarzyć, że będą coś jeszcze chcieli dla swej Matki zrobić, ale na to już będzie za późno, bo nas może już nie być.

Przez całe życie ciężko pracowaliśmy na swoją emeryturę, nie nasza wina, że ktoś nasze pieniądze zebrane  na emeryturę  zaprzepaścił. Jesteśmy powojennym pokoleniem, wychowywani na zgliszczach wojennych. Nie narzekaliśmy na chowanie się w biedzie i później takie samo życie, bo były trudne czasy.

Rozumieliśmy, że nasze  niskie pobory wynikały  z potrzeby, bo większość  była  zabierana na potrzeby wyższego rzędu.  Należało  w pierwszej kolejności wznosić  na gruzach nowe budowle, szpitale, szkoły, drogi, przemysł itp. Do tego jeszcze swoimi niskimi poborami  spłacaliśmy swoją edukację szkolną i uczelnianą.  Znane było powiedzenie ” chcieliście się uczyć, to teraz nie narzekajcie, że zarabiacie mniej od tych co się nie uczyli. To były czasy, kiedy swoją edukację trzeba było odrabiać całe długie lata.

Uważam, że dawanie uszlachetnia jeśli jest wdzięczność. W przeciwnym razie dawanie przeobraża się w żądania   i przymus dawania.

 Według mnie  ciągłym dawaniem, czasem ponad siły, seniorzy zatracili szacunek sami do siebie.  Natomiast młodzi są tego projekcją. /To nie znaczy, że usprawiedliwiam młodych za brak szacunku/

Na polu bycia niepotrzebnym wraz z Matkami  polegli i Ojcowie.  Seniorzy, jak  poczuli się niepotrzebni, wycofali się w cień i stali się NIEZAUWAŻALNI.

Dawniej Matki zdanie  liczyło się do późnej starości i tak samo do późnej starości  seniorzy czuli się potrzebni. Dorosłe dzieci przy  swoich ważnych decyzjach, brali pod uwagę zdanie swoich Mam, mając na względzie ich życiowe doświadczenie i  miłość. Nie oznaczało to wcale,  że młodzi nie podejmowali decyzji samodzielnie. Tak naprawdę byli  w decyzjach odważniejsi, co skutkowało wcześniejszym usamodzielnieniem się  niż dzisiaj.

Powyższe przemyślenia skłoniły mnie do zastanowienia się jaką ja jestem seniorką. Młoda już nie jestem, ale jako seniorka czuję się jeszcze młoda. Wychodzę z domu na różne kursy, na spotkania, wycieczki organizowane dla seniorów.  Cenię sobie należność do  Stowarzyszenia Uniwersytetu Trzeciego Wieku.

Związku z powyższym na nudzenie się nie mam czasu, ale i tak czuję się niepotrzebna, bo moi bliscy już mnie nie potrzebują. Dzieci dawno się usamodzielniły co mnie bardzo cieszy, bo chyba nie miałabym już czasu i sił im pomagać.

Czasem dzwonią  moje kochane wnuki  i zwierzają mi się, że tęsknią za babcią. Po takim telefonie pojawia się radość,  kręci się  łezka  w oku i duża tęsknota.

Natomiast uczucie bycia niepotrzebną tkwi nadal niczym głaz nie do ruszenia.

Moje toksyczne przekonanie w tym temacie wyrosło niczym wielka góra lodowa. W moim życiu przejawiało się  to, na wydobyciu się na powierzchnię lęku „nie przeszkadzaj”.  Nawet córka zwróciła mi uwagę, co Ty Mamo ciągle ostatnio wychodzisz z niedorzecznym absurdalnym „przeszkadzam”

Spostrzeżenie córki na moje często wypowiadane słowo „przeszkadzam” dało mi do myślenia, że wyszło na wierzch toksyczne przekonanie.

Jestem bardzo ciekawa, co ma wspólnego automatycznie wypowiadane często słowo „przeszkadzam” z uczuciem bycia niepotrzebną.

T E R A P I A

Wczuwając się w lęk  „przeszkadzam”, gdzieś z tyłu głowy  słyszę szepty „nie przeszkadzaj”

Wyciszona przy pomocy medytacji i Kodu Uzdrawiania wczuwając się w szepty „nie przeszkadzaj” po nitce do kłębka weszłam jak zwykle w ukryte obrazy wczesnego dzieciństwa.

Mam około trzech latek, jestem w otoczeniu dorosłych ciotek i kuzynów. Idziemy polną drogą, a właściwie oni idą, a ja między nimi biegnę. Przynaglają mnie, abym szła szybciej, bo gdzieś nie zdążymy. Ruszyłam biegiem do przodu, nagle potknęłam się i poczułam w prawej ręce ogromny ból. Upadając oparłam się rączką o wbite w ziemię coś ostrego i brunatnego, była to chyba zardzewiała blacha. Ciocia owinęła mi czymś  rękę dodając,  tyle roboty, a tu jeszcze z tobą trzeba jechać do lekarza, dlaczego nie uważałaś!

jesien-zycia-069

Na zdjęciu mały ślad opisanego zdarzenia pozostał.

Bardzo chciałam jak najszybciej przytulić się do Mamy, aby mniej bolało. Po przyjściu  do domu Mama jak zobaczyła zakrwawioną rękę uderzyła w biadolenie, jak Ona teraz zostawi wszystko i pojedzie do miasta na opatrzenie ręki. Chciałam się przytulić, odsunęła mnie mówiąc,  „nie przeszkadzaj” muszę się spieszyć, abyśmy zdążyli na autobus. Wcale nie chciałam jechać do szpitala, byłam pewna, że jak by mnie Mama przytuliła, to ręka przestała by boleć i po sprawie.

Pokazał mi się następny obraz w zimowej scenerii, jak naśladując duże dzieci pod ich nieobecność pozwoliłam sobie zjechać z dużej ślizgawki. Poleciałam głową w dół rozbijając sobie czoło i łuk brwiowy. Mocno leciała mi krew, a ja wykorzystując, że nikogo nie było, zakrwawiona uciekłam za pobliską stodołę i tam spokojnie wycierałam śniegiem krew z czoła i twarzy. Tam chyba zasnęłam, bo obudziłam się na rękach sąsiadki, która czule do mnie przemawiała opatrując czoło. Jak tylko wspomniała, że zaprowadzi mnie do domu, ja wyrwałam się z jej objęć i uciekłam.

Widzę jak uciekam, a Ona mnie goni. Sąsiadkę lubiłam, bo była miła i troskliwa, ja tylko strasznie bałam się iść do domu, że znów w jakiejś ważnej robocie przeszkodzę Mamie. Moja Mama zawsze coś ważnego robiła, zawsze była zapracowana. Bardzo pragnęłam Mamie pomóc, ale Ona zawsze mówiła, pomożesz, jak nie będziesz przeszkadzać.

W tym momencie utrwaliłam sobie toksyczne przekonanie ” jak przeszkadzam to jestem niepotrzebna” ; „Lepiej abym nie istniała, Mamie i cioci  byłoby lżej”

Podczas terapii łzy leciały mi ciurkiem, ale spojrzenie na fakty z pespektywy dorosłej spowodowało ulgę taką, jak by jakiś ciężki kamień spadł mi z  pleców, który czułam jak uwierał mi w krzyżu.

Świadomie pamiętam, jak będąc dzieckiem bolało mnie coś w krzyżu, ale wstydziłam się tego bólu, bo wmawiano mi, że naśladuję Mamę.

Po terapii poczułam wielką ulgę nie tylko w kręgosłupie, ale i na duchu, bo nareszcie poczułam się potrzebna. Pozostał jeszcze lęk, abym nigdy nie potrzebowała pomocy, zamiast tego  obym zawsze mogła pomagać.

Dotarło do mnie, że skoro jestem na tym świecie, a do tego  wyszłam z nieuleczalnej choroby, to mam jakąś rolę do spełnienia, nawet jeśli będę słaba i potrzebowała pomocy.

Wszystko ma swój sens, nic nie dzieje się bez przyczyny.

Irena

 

 

Cierpienie przez „MIŁOŚĆ”

MIŁOŚĆ uzdrawia, oślepia i rani.

/Kartka z pamiętnika pisanego inaczej 10 – 12.05.2016r. /

Jest   wieczór,  jestem sama, za wcześnie aby  iść spać,   a na nic innego nie mam ochoty.  Źle się czuję,  boli mnie gardło,  mam objawy  anginy,  ale  nie mam  gorączki.  Wydaje mi się, że  jakaś obręcz uciska mi szyję, a  klatkę  piersiową ugniata coś ciężkiego, jak by uciskał  kanciasty  kamień.  Czuję się  tak bardzo źle,  że pomyslałam  o inhalacji  oskrzeli.  Niestety od lat  nie używam już inhalatorów  i w domu  nic takiego nie posiadam.

Wiele moich znajomych cierpi na grypę i nic dziwnego, że być może mnie też dopadła.  Boję się, aby nie nastąpiło odnowienie astmy oskrzelowej. Parę lat temu  jej się pozbyłam, dlatego żadnych inhalatorów nie używam.  Teraz przydałyby  się,  może  by mi pomogły, ale bez recepty nigdzie nie kupię.

Chyba powinnam  zrobić sobie badania lekarskie,  tylko na samą myś o lekarzach  czuję się jeszcze gorzej. Jednak będę musiała się przemóc, aby  dowiedzieć  się co z punktu widzenia lekarskiego mnie dolega. Jeśli  nawet zaatakował mnie jakiś rak, to też chciałabym wiedzieć, na czym stoję, a może już leżę. Bliskim o swoich podejrzeniach nic nie powiem, nie chcę przysparzać  im  swoich problemów.

Tak długo miałam błogi spokój, a teraz  dopada mnie lęk, że mam być może znów raka? A może to nie lęk, tylko rak? Jestem pewna tylko tego, że bezpowrotnie pozbyłam się DRP, a  na inny typ raka nie mam „imunitetu”.

Póki co biorę się w garść, ogarniam myśli i  upominam siebie, że  mam sposób na dolegliwości zdrowotne. Przełamuję broniące  się  „ego” lękiem i   tak jak przy początkowym leczeniu  raku płuc, tak i teraz zaczynam modlić  się do MATKI BOSKIEJ LICHEŃSKIEJ  i proszę  PANA JEZUSA O ŚWIATŁO  MIŁOŚCI. Wizualnie promienie  ŚWIATŁA  PANA JEZUSA   kieruję  na bolące miejsca. Od razu czuję się lepiej  na tyle, że chyba będę mogła zasnąć.

Całą noc przespałam, ale obudziłam się połamana, zupełnie nie do życia. Nie mam wyjścia, przełamuję się   i idę  do lekarza.

Jestem po wizycie  u rodzinnego lekarza, zrobiłam podstawowe badania i  wróciłam  ze  skierowanie do pulmonologa.

W swoich dokumentach medycznych odnajduję  numer  telefonu do lekarza  onkologa pulmonologa. Po trzech latach przerwy w badaniach kontrolnych  ponownie dodzwaniam  się do przychodni pulmonologicznej  raka płuc.  Nie zaskoczył mnie 5 miesięczny okres oczekiwania,  tylko  zdumiewa  mnie, że po  3 latach przerwy  muszę rejestracji  dokonać osobiście przywożąc z sobą skierowanie do pulmonologa.  Zastanawiam się dlaczego?  Przecież nie wierzą, że  mój nieoperacyjny rak płuc można  było wyleczyć.

Dociera  do mnie, że hasło „PACJENCIE LECZ SIĘ SAM” nadal jest aktualne, pod tym względem nic się nie zmieniło.

W tej sytuacji, znów  ogarniam  myśli i kontynuuję poprzednią  terapię, bo  ostatnio nie poszła mi energia i czuję, że coś nie dokończyłam.  Jak zwykle zaczynam od  medytacji  i  zadania  samej sobie  pytania  co czuję?

Tym razem obok  poczucia winy pojawił się głęboki żal mojego syna, ot tak bez powodu bardzo go żałuję i czuję  jak bym mu coś okropnego niechcący zrobiła.  Trzymam się tego uczucia, oczy napełniły się  łzami, pełna obaw ,  boję  się  w to wejść, ale co ma być to będzie! Trudno! Wchodzę!

W ostatniej chwili jeszcze dociera do mnie, że tak naprawdę   tymi  uczuciami wchodzę do swojej podświadomości, gdzie są ukryte toksyczne zdarzenia. Dla odwagi usilnie mówię sobie  i  głośno, Ty tu już Irena byłaś, dałaś radę, to i teraz  nic ci się nie stanie!

Nieoczekiwanie wizualnie pojawia  się ukryte  zdarzenie!!!! ……  Pojawia się  okropne samopoczucie!  Żal ściska mi serce i zalana łzami  widzę,   jak  tulę mojego  7-dmio letniego synka całkowicie  załamanego, który  łkając szepcze mi, że mnie kocha, a ja tulę go, wycieram mu łzy i też  mówię mu, że go kocham. Chcę mu coś powiedzieć, ale nie wiem co,  mam zamęt, tylko go tulę, wycieram  mu łzy i razem płaczemy.  Czuję  się winna, ból rośnie do nie wytrzymania.

Pojawia mi się obraz, jak mąż  synkowi  wymierza karę pasem  za kłamstwo.  Kupił drogie zabawki za podebrane nam pieniądze i  zwalił winę na kolegę, że to on dał mu te  pieniądze.  Powiadomiliśmy jego rodziców, a oni za to sprawili mu porządnie  lanie.

Jestem  winna, bo  czuję, że mój synek kłamał ze strachu  podobnie  jak  ja,  ze strachu nie broniłam go. Jak mogłam  pozwolić go  tak mocno zbić!!!!  On  biedny   będąc  okładany pasem  nawet nie krzyknął, ani nie płakał.  Ja też powstrzymywałam płacz, głośno płakała tylko  młodsza  siostrzyczka.  Ból rozdziera mi pierś , że dziecko cierpi, a ja jestem bezsilna i jeszcze tłumaczę jego oprawcę!!!!!  Że niby dla jego dobra musiał tak postąpić.  Po wymierzeniu kary nie mogłam go nawet przytulić. Dopiero jak  wszyscy posnęli,  podeszłam do łóżka  synka. On biedny dopiero teraz po cichutku chlipał w poduszkę, bo przy nas nie uronił  ani jednej łzy.

Poczułam jeszcze bardziej się winna, bo nie dopełniłam  obowiązku  jako  Matka, powinnam  bronić synka  przed karą, bo na nią nie zasłużył. Kłamał ze strachu, co biedny miał robić?

Mimo bólu przemyka  mi  pytanie, dlaczego nie obwiniam męża, to przecież też jego syn. Mąż spokojnie teraz sobie śpi w obliczu dobrze spełnionego  ojcowskiego obowiązku!  Przecież  tak naprawdę  też  dzieci kocha i tak naprawdę jak wymierzał mu karę był bardzo spokojny, wcale się nie  złościł.  Może jednak synek  powinien otrzymać karę, bo ze strachu, ale źle postąpił i jego kolega niewinnie ucierpiał. Nagle  zaczyna mi coś mówić, /w głowie prześwitywać/,  że  synek słusznie otrzymał karę. W tym momencie opuścił mnie ból i żal.

Jak opuścił mnie ból z żalem, dopiero byłam zdolna spojrzeć na synka poprzez jego uczucie.  On wcale nie cierpiał z powodu poniesionej kary,  nawet był zadowolony, że tą karę otrzymał. W pewnym momencie dotarła  do mnie  synka pretensja, że Tato za mało mi wlał  za to co zrobiłem!

Uświadamiam sobie, że mój synek cierpiał i rozpatrzał, że przez jego kłamstwo ucierpiał jego przyjaciel, którego bardzo  cenił, a nie przez otrzymaną karę.  Najgorsze jest to, że teraz wstyd mu i nie wie jak spojrzeć  przyjacielowi  w oczy. Żali mi się,  jak teraz pokaże  się kolegom na podwórku.

Dociera do mnie okrutna prawda,  że przez  „miłość” czułam  ogromny  ból  i dlatego nie dostrzegłam  prawdziwego problemu synka. On biedny rozpatrzał, bo nie  potrafił poradzić sobie ze wstydem  i winą wobec swojego  przyjaciela.

Dotarło też do mnie, że nie poradziłam sobie z problemem wychowawczym dziecka. Czyżby zaślepiła mnie miłość do synka? Teraz targają mną nowe wątpliwości, ale już nie są  ukryte w podświadomości,  tylko  świadome.  Usprawiedliwiam siebie, że miałam prawo popełniać błędy, bo nikt mnie nie uczył jak wychowywać dzieci. Starałam się wychowywać tak jak potrafiłam najlepiej.

img189Moje kochane skarby.

 

Teraz z perspektywy czasu  widzę, że przez moje miękkie serce, przez przytulanie  go  po wymierzonej karze przez ojca, pokazałam mu swoją słabość. On tego ode mnie jako Matki nie potrzebował!!!!! Ja jego w  tym ważnym momencie nie zrozumiałam i przez to zawiodłam.

Mój synek zamiast ode mnie pomocy w rozwiązaniu jego problemu, w które sam się  pogrążył i nie  umiał sobie poradzić, otrzymał ode mnie współczucie, które jeszcze bardziej w tej sytuacji go pogrążało.

Obecnie jestem przekonana, że gdyby za kłamstwo nie otrzymał kary podobnej do przyjaciela,  w jego psychice pozostałby destruktywny ślad do końca życia. 

To była jedna z trudniejszych terapii, ale  dzięki  niej dolegliwości w ciele zniknęły. Za tydzień muszę pójść  zbadać sobie tarczycę, jak funkcjonuje przy niedoczynności po uwolnieniu destruktywnych emocji. Mam nadzieję, że niebawem też  przestanę brać  lek  na niedoczynność tarczycy, tak samo jak na pozostałe choroby.

Irena

 

Pamiętnik pisany inaczej

Japonia aparat 084Japonia aparat 039

 

Budowanie nowego życia nie polega na zmianie partnera, pracy, czy miejsca zamieszkania. Przy takim sztywnym podejściu bez zmiany przekonań,  zmartwienia i problemy podążają za człowiekiem jak cień.

Po odkryciu, że rak przekazuje mi  informacje o moich przekonaniach,   moje kartki pamiętnika nabrały innego charakteru.

Na rakowych gruzach dokańczałam  dzieła zniszczenia dotychczasowego  życia, by na nich  budować nowe zdrowsze i  nieznane.

Moje zapisane własnoręcznie kartki papieru które nazwałam pamiętnikiem   pokazują  nowe wydarzenia  z życia zaskakujące, tak samo jak  wszystko co zaczęło się dziać w moim życiu, po uwolnieniu lęków.

Nowym ważnym wydarzeniem jest inne spojrzenie na pewne aspekty z życia wczesnego dzieciństwa, dzięki wejrzeniu do swojej podświadomości.

Oznacza to uświadomienie, że zmartwienia, lęki, smutki, cierpienia z przeszłości ciągnęły się za mną i manifestowały przez całe moje życie!!!!!!!!

Praktykując uwalnianie destruktywnych lęków i przekonań zniszczone ciało zaczynało się naprawiać i to mnie cieszyło, ale czasem czułam się nieswoje jak  zauważalnie  moje dotychczasowe życie  zaczęło ulegać  zniszczeniu. Niestety, do niektórych zmartwień i smutków tak się przyzwyczaiłam, że zaczęło powoli mnie ich brakować. Na szczęście w zamian w pewnych aspektach następowały pozytywne  zmiany co budziło  refleksje, czasem niedowierzanie, ale  stare przyzwyczajenia ulegały zapomnieniu.

I tak na przykład, czasem przypominałam sobie z sentymentem, jak  czułam się bezpiecznie, czując się  małą dziewczynką, kiedy byłam uzależniona od pierwszego męża  despoty,   który  nie pozwalał podejmować  mi  żadnej decyzji. Podejmował je  za mnie, ale nie kierował się moim dobrem, często nawet nie swoim tylko głupotą. Nie zauważałam niczego, bo czułam się emocjonalną małą dziewczynką otoczona opieką.  Przy takich wspomnieniach, szybko następuje  refleksja, że konsekwencją tego były zmartwienia i cierpienia  dorosłej kobiety o sile „Herkulesa”.

Do  60-ciu lat  moje życie nie należało do łatwego, czekałam na emeryturę jak na zbawienie, marząc już tylko o wypoczynku i spokojnym obserwowaniu   jak radzą sobie dzieci i jak dorastają wnuki.

Kiedy w końcu przeszłam na upragnioną emeryturę, zaczęłam chorować, czego mogłam się spodziewać.  Jednak  nigdy  nie pomyślałam, że  na stare lata  będę burzyła dotychczasowe życie, by na tych ruinach budować  coś  od nowa.

Co wcale nie oznacza, że nie mam sentymentu do minionej młodości.  Nie żałuję niczego co poległo w gruzach, bo  z  pod nich wyłania się wiele radości i uśmiechu.

Wiele osób powiada, że coś tam lubi, bo są to jego smaki dzieciństwa. Kiedy się pytam, jak fajne  i piękne musiała Pan/i/ mieć dzieciństwo i jaką największą radość pamięta? Najczęściej nie potrafią sobie nic przypomnieć, a niektórzy  po namyśle  odpowiadają, że Święta Bożego Narodzenia. Kiedy dopytuję się o szczegóły radości, to zawsze pojawiają się żale i łzy smutku.

Uważam, że wynika to z tego, że negatywne uczucia pamiętamy bardziej, niż radość i miłość. Smutki i żale są zawsze na wierzchu niczym piana i śmieci na wzburzonym morzu.

 W moim praktykowaniu uwalniania zablokowanych emocji doświadczyłam, że usuwając potężną emocję z aspektu życia okresu dzieciństwa, to automatycznie  rujnuje się życie obecne  w wielu aspektach i tworzy się zupełnie coś nowego. Natomiast w ciele ulegają zniszczeniu choroby i następuje  naprawa, na zasadzie co jeszcze można naprawić  to ciało odbudowuje i  naprawia, a ja nie robię nic, tylko patrzę co się dzieje.

Jest to fascynujące doświadczenie, trudne do opisania, jak  dolegliwości ciała i problemy znikają.

Zapomniałam już, jak co rano oglądałam obrzęki pod oczyma, zastanawiając się, czy to nie jest oznaką nawracającego raka. Jeszcze niedawno trudno było mi  wejść po schodach, a uważne dobieranie  środków  higieny i czystości, ze względu na uczulenie jest już dawną  przeszłością. Od młodych lat  na okropne bóle kręgosłupa chodziłam do lekarzy, masażystów, kręgarzy, bioterapeutów,  by trochę ulżyć w cierpieniu, ale bóle ciągle wracały bezlitośnie. Parę lat temu  ten problem zdrowotny  sam przeminął. Może nie do końca sam, bo musiałam pozbyć się pewnych destruktywnych przekonań.

Kiedy czytam, że 9 lat temu było mi przykro i kłóciłam się z obecnym mężem, że  nie spędzał wolnego czasu ze mną,  wychodził z domu i przychodził  tylko jeść i spać.   Zastanawiam się, czy mój mąż jest tym samym człowiekiem, bo obecnie jest wielkim domatorem domu.

Kiedyś  wszelkie porządki należały tylko do mnie.  Jak męża  poprosiłam o pomoc to ewentualnie zrobił tylko to, na co wskazałam palcem i to najczęściej odwleczone w czasie. Nie interesowało go, co ja robię, co lubię i co mi się podoba, wcale  mnie nie zauważał. Obecnie mąż pilnuje i robi  porządki  w domu i ogrodzie. Jak ja np. sadzę kwiatki, to mąż bez proszenia go od razu jest przy mnie i kopie pod nie ziemię.

Z ponurego, ciągle marudzącego, wiecznie nie zadowolonego stał się radosnym, miłym i zadowolonym mężem.  Nie pamiętam, kiedy miał do mnie by jakieś pretensje. Rano wita mnie z uśmiechem i idziemy spać w miłym nastroju.

               Takiego miałam męża, jakie  miałam przekonania  lęki i ograniczenia nabyte we wczesnym dzieciństwie. Nie musiałam zmieniać męża, wystarczyło zmienić swoje przekonania i pozbyć się ograniczeń, a wszystko się pomyślnie poukładało z korzyścią dla obu stron.

Sztuka polega na tym, że buduję życie od nowa nie zmieniając męża, dzieci i miejsce  zamieszkania.

Dla wielu budować nowe to zmieniać partnerów, pracę, miejsce zamieszkania i rodzić dzieci. Później są zaskoczeni, że wraz ze mianami, pozostają te same lub większe problemy i zmartwienia.

JA zmieniłam  tylko przekonania, styl życia i koleżanki, bo przyjaciół tak naprawdę nie miałam i nie mam. Kiedyś myślałam, że otaczam się przyjaciółmi, ale nowe życie zweryfikowało, że nazywałam  coś czym nie było. Być może mam już paru przyjaciół, tylko jeszcze nie wiem i dopiero się niebawem przekonam?

Dawniej w pamiętniku opisywałam tylko bieżące swoje  życie i emocje.  Obecnie mój pamiętnik ma szersze zastosowanie, bo opisuję w nim  doskwierające  emocje obecne, z aspektem życia który je wywołuje  sięgając  aż do korzeni,  czyli  do okresu dzieciństwa.  Opisuję całe swoje uczuciowe życie, łącznie z dzieciństwem.

              Sięgając do źródła juz nic nie muszę robić, wszystko dzieje się samo, ja jestem tylko bacznym obserwatorem co się dzieje i  tylko  skrupulatnie zapisuję na kartkach papieru.

Obecny pamiętnik od poprzedniego różni się tym, że zapisuję obecne życie przed zachodzącymi zmianami, po zmianach i  łączę  z przekonaniami nabytymi w   dzieciństwie.

Opisując jednocześnie  swoje dzieciństwo uwidaczniam  jak  małe dziecko błędnie interpretuje wydarzenia z życia i jaki to ma wpływ na dalsze jego życie.

Po paru latach lubię swoje zapiski  czytać, wówczas  przypominam  sobie jaka naprawdę byłam kiedyś, a jaka jestem dzisiaj. Co czułam, jakie miałam dolegliwości zdrowotne, co mnie doskwierało, a teraz minęło bezpowrotnie.

Gdyby nie kartki pamiętnika, pewnie bym już nie pamiętała, jakie miałam marzenia i ile z nich się spełniło. Nie moją intencją jest  propagować pisanie pamiętników. Chcę tylko powiedzieć, że  jak  przeglądam swoje zapiski, to zawsze uświadamiam sobie, jak wiele w swoim życiu dokonałam zmian zdrowotnych i życiowych.

Muszę przyznać szczerze, że nowe zmienione aspekty życia, nie zawsze są takie jak bym sobie życzyła, myślę że wynika to z nie do końca oczyszczonych wszystkich ukrytych emocji. Ale i tak wdzięczna jestem BOGU, że dane było mi dokonać tyle zmian i że nadal to się dzieje.

Część pamiętnika pisanego inaczej,   opublikuję, a część  nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo chcę  zachować prywatność nie tylko swoją, ale całej Rodziny trzech pokoleń.

Irena

 

 

Tabu ważnych chwil człowieka

Japonia aparat 127Japonia aparat 182

Zdjęcia z Japonii  z  2014r.

 

Nie można mówić o raku, nie mówiąc o życiu, a tym bardziej o najważniejszej części naszego życia, czyli ostatnich chwil życia.

Ostatnie chwile mogą okazać się najważniejszą chwilą w naszym życiu. Niestety temat omijany, bo wydaje się tematem mrocznym i bardzo odległym, nawet dla chorych umierających.

Nikt nie wie, kiedy te chwile nastąpią, za wyjątkiem osób chorych na nieuleczalnego raka. Jeśli chorego nie okłamuje się w rokowaniach, to w przeciwieństwie do innych wie ile zostało mu życia.

W szpitalach lekarze i rodzina chorego niby dla jego dobra, często ukrywają przed chorym prawdę i wmawiają choremu do końca jego chwil, że musi walczyć i się nie poddawać.

Do mnie pewna pani chwaliła się, jak jej rodzina była dzielna przy zgonie bliskiego, który umierał, a oni mu wmawiali, że to tylko przejściowa dolegliwość i krzyczeli aby dzielnie walczył z rakiem do końca, zdając sobie sprawę, że są to jego ostatnie chwile. Wierzę, że dla nich było to okropne  przeżycie, ale nie musiało być aż tak traumatyczne.

Rodzina oczekująca podziwu  za okłamywanie umierającego,  nie zdaje  sobie sprawy, że  pozbawia bliskiemu godnych przeżyć ostatnich  najważniejszych  chwil życia.

Umierający też ma prawo do jakości życia do ostatnich chwil i godnego umierania.  Dlaczego  ich  się z tych praw tak często odziera!!!!!

To bardzo subtelny temat, kiedy i w jaki sposób choremu powiedzieć, że umiera i jego dni są już  policzone.  Jednak  należy  to subtelnie  zrobić , dla dobra chorego i jego bliskich. Należy  wsłuchiwać się w życzenia chorego, spełniać je w miarę możliwości i  nie przeciwstawiać się  jego woli.

Słyszałam, jak w takich sytuacjach często bez wiedzy chorego  ściągają w odwiedziny najdalsi krewni, z którymi chory nie widział się od lat. Nie byłoby  w tym nic złego, jeśli chory by sobie tych odwiedzin życzył.

Wiem z własnego doświadczenia, jak te ostanie chwile życia są ważne. Niczego bardziej nie pragnęłam, jak spokoju i wsparcia bliskich w moich przygotowaniach na rozstanie się z tym światem. Pamiętam jak  wizualnie  ze szczegółami przelatywało całe moje życie.

W tych ostatnich chwilach/czego byłam pewna/ pierwszy raz patrzyłam na całe  swoje życie spoglądając  z boku. Spostrzegłam,  że  moje życie nie było takie złe  jak  przez całe życie uważałam. Zobaczyłam siebie w bardziej pozytywnym świetle. Zdziwiłam się bardzo, że moje życie okazało się całkiem fajne.

Mówiąc szczerze, to było mi po tym spostrzeżeniu może bardziej żal rozstawać się z życiem, ale umierałam z poczuciem, że swojego życia nie zmarnowałam. Zdziwił  mnie jedynie fakt, że bardziej żałowałam tego, czego nie zrobiłam, niż popełnionych błędów.

Właściwie swoje błędy i życiowe upadki w automatycznym podsumowywaniu życia odebrałam jako odwagę w podejmowaniu  decyzji. Zrozumiałam, że w życiu nic nie ma pewnego. Niektóre przemyślane  decyzje wydające się trafne, bez żadnego ryzyka, z perspektywy czasu okazały się dużym błędem.

Pomimo ogromnych krańcowo różnych przeżyć, pozostało ważne poczucie, że wielu bliskich udziela mi wsparcia.

Dzięki świadomości umierania, zawierzyłam swoje ostatnie chwile i przejście na drugą stronę Matce Boskiej Licheńskiej. Naprawdę nie modliłam się o uzdrowienie, tylko o pomoc, o przejście  na drugą stronę i pomoc po  drugiej stronie. Najbardziej żałowałam, że oddaliłam się od Boga i modliłam się,  aby moją duszę nie porwały nieczyste „demony” w jakąś ciemną otchłań.

Po obejrzeniu życia z boku i modlitwach, czułam gdzieś głęboko w środku ulgę, a nawet wewnętrzną jakąś radość. Najważniejsze, że pomału stopniowo  śmierć przestawała  być mi czymś strasznym, pozostawał  tylko niepokój wynikający z  tajemnicy, co zastanę po tej drugiej stronie.

Wszystko odbywało się pomału, jak na zwolnionym filmie, jedynie uczucie uzdrowienia pojawiło się nagle, nieoczekiwanie i z zaskoczenia.

Moja wiara w uzdrowienie szybko została zachwiana, a nawet wręcz uległa w gruzach, ale tamtej pamiętnej nocy naprawdę uwierzyłam, że wyzdrowiałam i będę jeszcze trochę żyła. Powiadomiłam swoich bliskich, ale po ich reakcji poznałam, że mi nie uwierzyli.

Trudno się dziwić bliskim, onkolodzy do dnia dzisiejszego po 12-stu latach nie wierzą w moje uzdrowienie, tłumaczą to niebywale długą remisją.

               Pomijać temat ostatnich chwil, to tak jak by  zignorować  najważniejszą  część  życia.

Jak by mnie okłamywano o stanie mojego zdrowia, to prawdopodobnie odeszłam bym nieświadomie w bólu i męczarniach i na pewno już dawno by mnie na tym świecie nie było.

To proste, nie leczyłabym się  terapią naturalną, bo po co?

Wierząc w lekarzy, że mnie wyleczą,  łatwiej było  przyjmować  zalecane leczenie, niż szukać innych jak mi się  zdawało trudniejszych sposobów walki z chorobą. W takich sytuacjach trafne są słowa Bruce Liptona-„Ślepa wiara zabija”.

Kłamstwo zawsze jest destruktywne, tym bardziej w tak ważnych kwestiach jak rokowanie leczenia i świadomość o faktycznym stanie zdrowia.

              Według mnie jest karygodne okłamywać chorego co do ostatnich chwil jego życia. Szkoda, że zbyt  mało się mówi jak dla umierającego  są ważne.

Ostatnie chwile wcale nie muszą być mroczne, jeśli będą wypełnione „MIŁOŚCIĄ”.

Irena

Decyzja, nadzieja i siła

Kartka z pamiętnika 21.11.2005r.

 

książka 001    img157

Ja 13 miesięcy po diagnozie raka płuc,  już z nadzieją, że walkę wygram, chociaż lekarze postawili na mnie krzyżyk

Jak zwykle jestem sama, ale teraz cieszę się, że przy mnie nie ma nikogo. Oglądam swoje skierowanie na tomografię komputerową płuc.  Próbuję w nim doszukać się czegoś, co pozwoli wyciągnąć  mi wniosek w temacie mojego zdrowia.  Od Pani doktor żadnych informacji nie udało mi się zdobyć.

Moje zdrowie wobec mnie lekarze owiewają  tajemnicą, nie mogę pojąć, dlaczego?  Niestety na skierowaniu nic nie ma  na co choruję, to nie wypis ze szpitala, na którym coś o stanie zdrowia muszą napisać.

Całą wizytę lekarską, jeszcze dzisiaj nie mogę ogarnąć, więc analizuję cały przebieg krok po kroku.

Przed gabinetem lekarskim, cierpliwie czekając na swoją kolejkę ściskając w rękach RTG płuc i ambulatoryjne badania krwi, czyniłam postanowienia, że swoimi pytaniami zmuszę Panią doktor do szczerego wyjaśnienia mojego stanu zdrowia.

Po wejściu do gabinetu, Pani doktor spojrzała na wyniki, oględnie przebadała mnie i nic nie mówiąc ciągle coś pisała. Na wspomnienie, jeszcze teraz czuję się nieswojo, jak w mojej obecności rozmawiała przez telefon o dość prywatnych swoich sprawach.

Słysząc, co mówi czułam się gorzej niż nieswojo. Mimo tego chcąc wykorzystać czas, kiedy coś pisała, starałam się zadawać jej pytania dotyczące zdrowia w taki sposób, by lekarka musiała odpowiedzieć. Niestety ten słowny pojedynek z lekarzem przegrałam. Dowiedziałam się o problemach lekarzy, ale nic na temat swojego zdrowia.

Teraz chyba już naprawdę umieram, dlatego na badaniach kontrolnych żadnych informacji nie mogę od lekarzy wydobyć. Zachowanie Pani doktor dobitnie świadczy o tym, że coś złego dzieje się w moich płucach. Wiadomo, dobre informacje przekazała by mnie chętnie i z jakąś „dumą” bo mnie prowadzi.

Z tego wszystkiego wychodząc nie zapytałam się, kiedy mam zgłosić się na następne badanie. Zastanawia mnie, jak niektórym pacjentom udaje się nawiązać kontakt z lekarzem?

Milcząco wręczono mi skierowanie na TK nie informując,  gdzie z wynikiem po badaniu TK mam się zgłosić, skoro  do końca roku limit przyjęć wyczerpany.

Przed wyjściem z przechodni poszłam do rejestracji, aby dowiedzieć się, gdzie mam z wynikiem TK iść na konsultację, jeśli  do końca roku nie mam szans tutaj się zarejestrować. Odpowiedziano mi, że konsultacja lekarska to moja sprawa, ale wynik muszę do nich przynieść, jeśli nie chcę być obciążona kosztami.

Wniosek jest prosty, lekarze w moje wyleczenia absolutnie nie wierzą, i nic nie mówią, bo uważają, że lepiej dla mnie, abym prawdy nie znała.

Patrzę na skierowanie i zastanawiam się, czy w ogóle iść na te badania TK. W ogóle mam dość lekarzy i wszystkich badań. Jednak chyba pójdę na to chole…..TK, bo coś przypominam sobie, że po badaniach TK dają opis. Jednak mimo wszystko wolę wiedzieć, jaki jest stan moich zniszczonych płuc. Tylko w ten sposób dowiem się ile zostało mi życia, pod warunkiem, że zdążę przed śmiercią te badania zrobić.

Tak mnie traktują, jak by chcieli powiedzieć, po co do nas przychodzisz, przecież i tak umierasz i zajmujesz nam niepotrzebnie czas. Dlaczego tego nie powiedzą mi wprost, że niepotrzebnie lekarzom zajmuję cenny czas. Właściwie to mi już powiedziano, że w moim leczeniu wszystkie możliwe środki wyczerpano.

 Czyżby dlatego są źli na mnie, że nie chcę zaakceptować faktu, że umieram i lekarze są bezsilni? 

Służba medyczna z kolei nie chce zaakceptować faktu, że jak oni wyczerpali wszystkie swoje możliwości, to nie znaczy, że  na świecie nie ma innych  skutecznych  metod leczenia. Przecież nie mogę im powiedzieć, jakimi metodami jeszcze się leczę, bo zabili by mnie śmiechem. Nie wiedzą, że badania są mi potrzebne do dalszego leczenia metodą niekonwencjonalną. Myślą, że upieram się do przeprowadzenia badań, bo mam do tego prawo i zabieram kolejkę tym, którym bardziej jest to potrzebne.

Zastanawiam się, czy mam moralne prawo robić badania w beznadziejnej sytuacji ? Chorych coraz więcej, a możliwości do przeprowadzenia badań coraz mniej, nie mówiąc już o środkach leczniczych. Kiedyś lekarz bardzo mnie skrytykował, a wręcz nakrzyczał,   jak  opis  badania  TK głowy okazał się pozytywny. Ja drżałam ze strachu, czy rak nie opanowuje  moją głowę, jak wskazywały na to okropne  bóle, a lekarz przeciwnie, by się ucieszył.

Już nie boję się śmierci i trochę pożyłam, ale żal mi zostawić obecnego życia. Wszyscy zwątpili, ale ja mimo tego nadal walczę. Nie wiem dlaczego dopiero teraz, ale zauważyłam, że tak naprawdę moje życie nie jest takie złe, jest całkiem fajne. Mam kochane dzieci, Mamę, męża, fajną  siostrę i brata z którym lubię pogadać na różne tematy.

Czuję okropne zmęczenie, przecieram oczy  i na mojej półce widzę książkę Pana Durczoka. Książkę już czytałam szukając nadziei, ale po jej przeczytaniu  wpadłam w beznadzieję. Automatycznie  nasuwają mi się  fakty, że zgodnie z prawem przyciągania, jak jestem w beznadziei  to gdzie spojrzę,   ściągam  beznadzieję.

Z książki wynika, że Pan Redaktor Durczok nie miał takich problemów jak ja. Był wyjątkowym pacjentem i w szpitalu Pan profesor  do niego zupełnie inaczej podchodził do leczenia raka. Dla mnie i wielu znanych mi chorych  jest  to nierealna bajka. Pan profesor  mówił mu, że z raka można całkowicie się wyleczyć  i komórki rakowe można z organizmu całkowicie wyeliminować. Każdego dnia bez jego pytań wiele mu wyjaśniał, tłumaczył na czym polega leczenie i jakie są tego  skutki uboczne. Ciekawe, czy do innych pacjentów też tak samo podchodził?

O czym ja myślę, przecież wiadomo, że tacy zwykli pacjenci jak ja do niego nie mają szans się dostać na jednorazową konsultację, a co dopiero o prowadzeniu całego leczenia!

Pacząc na książkę Pana Durczoka wkurzam się i   nasuwają mi się myśli,  że muszę radzić sobie sama. Ja nie mam  wyjścia,  muszę  sobie postawić  rokowania w samo leczeniu i leczeniu. Bez względu na to jakie mają co do mnie rokowania lekarze,  ja z tego raka wyjdę!

No cóż muszę pokonać raka! Nie mogę ze służbą zdrowia, to pokonam go bez niej! Co wcale nie oznacza, że ze służby zdrowia nie będę korzystała. W końcu płaciłam dla nich składki przez 30 lat  i ze zwolnień prawie nie korzystałam, w obawie o pracę. Wyciągnę ze służby zdrowia co się da i ile się da, czy im się to podoba, czy nie!

Właśnie dzisiaj 21.11.2005 roku o godzinie 23minut 45 pierwszy raz zbuntowałam się lekarzom i podejmuję bez ich konsultacji postanowienie!

Skoro lekarze nie mogą mnie już leczyć, to pokonam raka bez nich!

Dochodzi do mnie, że chyba podjęłam właśnie ważną decyzję. Od razu poczułam się lepiej mimo późnej godziny. To nasuwa postrzeżenie, że beznadzieja odbiera mi siłę, a decyzja ją przywraca.

To niesamowite, decyzją dałam sobie nadzieję  i siłę!!!!

Znów się u mnie potwierdza, że Luiza Hay w swoich książkach pisze prawdę, że siła i moc jest w nas.

Optymistyczne postrzeżenie  daje  mi  niesamowitą radość, więc  w radosnym nastroju mówię sobie  „Kocham  Siebie Irenko”  i idę spać.

Dobranoc Irenko, Pa

Irena

 

Samotność z rakiem

Kartka z pamiętnika 11.10.2005r.

Nigdy jak dzisiaj doskwiera mi samotność,  moja potrzeba bycia z kimś urosła niebotycznie.

spacer po okolicy 030kwiaty 2016 014

Od zawsze odczuwałam potrzebę porozmawiania z kimś szczerze, bez zadawania sobie bólu i zawsze nie miałam do kogo. Teraz jak zwykle znów sama, jest po godz.22.00 i nie mam z kim porozmawiać, do kogo się przytulić.

Jeśli zakładając by ktoś z bliskich był, to czy chciałabym zakłócać jego spokój swoimi negatywnymi emocjami? Czy mogłabym bez poczucia winy wyrzucić do kogoś wszystko co w moim wnętrzu mocno siedzi i dręczy?

Słyszałam, że w krajach zachodnich funkcjonują psychoanalitycy, wobec których można wszystko z siebie wyrzucić. Gdybym miała taką możliwość na pewno bym z psychoanalityka skorzystała. Dobrze że mam ten zeszyt, który tą funkcję trochę zastępuje. W tym zeszycie pamiętniku, który nazwałam przyjaciółką, zwierzam się z wszystkiego co mnie dręczy i trapi w chwilach walki o życie.

Nigdy nie lubiłam pisać, swoje myśli przelać na papier jest dla mnie problemem. Nigdy nie lubiłam i nie lubię pisać listów. Mąż jak by się dowiedział, że codziennie zapisuję całe strony, to na pewno miałby pretensje. Muszę ukryć pamiętnik, aby nikt nigdy się o nim nie dowiedział. Obawiam się, że mąż mógłby pomyśleć, że nie pisuję listów bo mam coś do ukrycia.

Skąd On ma wiedzieć, że w pamiętniku nie muszę przejmować się nad treścią, formą i swoim słownictwem, bo moje pisanie nie ujrzy światła dziennego. Nikogo nie obrażę i nie krepują mnie moje uczucia przelewane na papier.

Najbardziej dręczy mnie samotność, jestem sama zupełnie sama. Do samotności powinnam się już przyzwyczaić, bo od kiedy wyszłam za mąż za pierwszego męża, samotność nie odstępowała mnie na krok. Drugi mąż na pewno by powiedział, przecież masz mnie.

Jak urodziłam synka, swoje pierwsze dziecko, to byłam prze szczęśliwa i myślałam, że już nigdy nie będę samotna. Owszem nie byłam sama dopóki dzieci potrzebowały mojej opieki. Teraz cięgle ich mam i nie jestem sama tylko samotna, a to jest różnica.

Mam kochanego męża, kochane wspaniałe dzieci, wspaniałą Mamę, kochaną Siostrę i kochanego brata. Oni wszyscy są daleko, mają swoje życie, swoje problemy i zmartwienia o których nie chcą mi mówić, ale ja i tak wyczuwam. Nie chcę wobec nich być gorsza i przez telefon mijają rozmowy z obu stron nieszczere, mówimy sobie, że wszystko w porządku chociaż tak naprawdę nie jest. Jedno jest pewne, że ja ich kocham i wiem, że Oni też mnie kochają.

Po diagnozie raka płuc, byłam zaskoczona jak bliscy, lekarze i pielęgniarki walczą z moim rakiem. Nikt nawet nie wymagał abym podejmowała trud walki. Wszystko mi podawali na tacy, ja tylko biernie przyjmowałam co mi podawano. Na moje życzenie podawano mi gazety, książki, soki i we wszystkich oczach widziałam troskę i zaangażowanie w walkę z moją chorobą.

Wyrok śmierci miał jedną dobrą stronę, dał mi poczucie, że na tym świecie nie jestem sama. Przed wyrokiem czułam się bardzo samotna i nikomu już niepotrzebna. Owszem starałam się pomagać jak mogłam, ale zdawałam sobie sprawę, że bez mojej pomocy wszyscy i tak daliby sobie radę.

Myślałam, że teraz od diagnozy z wyrokiem dopóki będę żyła, to będę więcej czasu spędzała z bliskimi. Przecież teraz już wiem, bo na łożu śmierci doświadczyłam, że najcenniejszy to ten czas, spędzony z dziećmi, Rodziną i oczywiście z mężem.

Takie jest życie, że aby spędzić miło z kimś chwile , muszą chcieć tego samego inni i mieć na to czas. Niestety czas to pieniądz i niektórzy muszą zarabiać na życie i zaspakajać swoje inne nie mniej ważne potrzeby, a może ważniejsze niż spędzenie czasu ze mną. Muszę się z tym pogodzić, nie mam wyjścia, jestem skazana na samotność.

Przypominają mi się słowa Pana profesora onkologa prowadzącego moje leczenie w szpitalu na Golęcinie. Teraz to w leczeniu to nie Pani problem, inni z bliskimi się tym zajmują. Pani problem zacznie się niedługo jak zakończy się procedura leczenia. Wszystkie możliwe leczenia już się kończą, a na całym świecie nie ma na ten typ raka skutecznego leku. Odpowiedziałam mu, że ja się nie poddam i wierzę w cud wyleczenia. Uśmiechnął się i pogratulował mi wspaniałej postawy, dodając, że obawia się, że mój entuzjazm może zniszczyć samotność. Dopiero teraz docierają do mnie jego słowa.

Podjęłam dzisiaj decyzję dnia 11.10.2005r, że akceptuję swoją samotność i muszę się z nią zaprzyjaźnić, tak jak zaprzyjaźniłam się już z rakiem. Muszę nauczyć się trudnej sztuki życia samej z sobą. Ten pamiętnik jest moim pomocnikiem na drodze do walki z samotnością.

Mimo to kończę ten dzień pytaniem, czy warto walczyć o życie w samotności i samotnie?

Dzisiaj właśnie doświadczyłam, że służba medyczna, łącznie z moją wspaniałą prowadząca Panią doktor nie będzie mi nawet kibicować na dalszej drodze do wyleczenia. Oni zakończyli swoją procedurę leczenia, zalecili mi czekanie na wznowę i na tym ich rola mojego leczenia się zakończyła.

Zdaję sobie sprawę, że moi bliscy postąpią podobnie, tylko bardziej taktownie i ze współczuciem.

Przecież już nie wierzy nikt w moje wyzdrowienie, wszystkich tylko interesuje jak będzie przebiegała moja wznowa raka i kiedy to nastąpi. Tylko moja córka kontroluje moje książki, czy czasem nie przysporzą szybszą wznowę.

Dobrze, że mogę chociaż w pamiętniku się wyżalić. Swoje niekorzystne badania ukryłam przed bliskimi, bo po co ich martwić? Przecież i tak nic poradzić nie mogą, a ja nie jestem pewna, czy przed nimi bym się nie rozkleiła. Nie chcę też aby przyjeżdżali mnie odwiedzić dlatego, ze coś złego znów się dzieje z moim zdrowiem i w każdej chwili może mnie nie być. Moim marzeniem jest spędzić trochę chwil z bliskimi, ale tak, że Oni też tego chcą, samoistnie, dobrowolnie bez wymuszania chorobą.

Jakie to ma znaczenie, kiedy wznowa ma nastąpić, jeśli oczekiwać na wznowę muszę w samotności? Może córka wierzy, że w każdej chwili może pojawić się lekarstwo na raka? Nie ważne co myśli, ale miło mi, że te książki przerabia razem ze mną, dzięki temu czuję jej obecność, nawet jeśli jej przy mnie nie ma. Tego jestem pewna, córka kibicuje mi w tej samotnej walce ze wznową raka. Czy na pewno tylko ze wznową? Przecież zostawili mnie z niewyleczonym do końca guzem i rozsianymi komórkami rakowymi!!!! Radioterapie miałam tylko na prawe płuca, a przecież przerzut szedł na cały organizm!

Po co to wszystko? Dzisiejsza wizyta u onkologa potwierdziła ich tezę, że na wznowę długo nie czekałam. Badanie lekarskie zupełnie inaczej przebiegło niż sobie zakładałam……..Ciąg dalszy nastąpi przy publikowaniu następnych kartek pamiętnika.

Irena

Zapraszam na drugi blog

LĘK LĘKIEM DLA ZDROWIA

WSZYSTKICH ODWIEDZAJĄCYCH „SUPERNOWA  RAKOWI WSPAK”  serdecznie zapraszam do nowego bloga , który jest dalszą  kontynuacją  moich doświadczeń na drodze  lepszego  zdrowia i życia.  Irena

Podaje stronę do bloga  –   www.blog.czekajirena.pl